Tu zwrócił się do starych pułkowników:
– Waszmościowie mało mnie znacie, ale spytajcie się moich towarzyszów, w jakich bywałem opałach, dlategom się zawdy wydostał na pole. Powiedzcieno mnie, coto za oficer, któren nad konwojem ma komendę? Zaliby mu można wyperswadować, żeby się zdrajcy nie trzymał, jeno przy ojczyźnie stanął i z nami się połączył?
– To Roch Kowalski z Korabiów Kowalskich – odrzekł Oskierka. – Ja go znam. Tak samo mógłbyś waszmość jego koniowi perswadować, bo dalibóg, nie wiem, który głupszy.
– A że to zrobili go oficerem?
– On u Mieleszki w dragonach chorągiew nosi, do czego nie potrzeba rozumu. A zrobili go oficerem, bo się księciu z pięści podobał, gdyż podkowy łamie i z chowanemi niedźwiedziami wpół się bierze, a takiego jeszcze nie znalazł, któregoby nie rozciągnął.
– Takiżto z niego osiłek?
– Że osiłek, to osiłek, a przytem, żeby mu zwierzchnik powiedział: rozwal łbem ścianę ? to bez chwili namysłu zacząłby zaraz w nią trykać. Przykazano mu, by nas do Birż odwiózł, to i odwiezie, choćby się ziemia zapaść miała.
– Proszę! – rzekł Zagłoba, który z wielkę uwagą słuchał tej rozmowy – rezolutny to jednak chłop.
– Bo u niego rezolutność z głupotą jedno stanowi. Zresztą, jak ma czas, a nie je, to śpi. Zadziwiająca rzecz, którejbyście waćpanowie nie uwierzyli; przecie on raz czterdzieści ośm godzin w cekhauzie przespał i ziewał jeszcze, gdy go z tapczanu ściągnęli.
– Okrutnie mi się ten oficer podoba – rzekł Zagłoba – bo zawsze lubię wiedzieć, z kim mam sprawę. To rzekłszy, zwrócił się do Kowalskiego.
– Przybliżno się waćpan! – zawołał protekcyonalnym tonem.
– Czego? – pytał Kowalski, zwracając konia.
– Nie maszno gorzałki?
– Mam.
– Dawaj!
– Jakto: dawaj?
– Bo widzisz, mości Kowalski, żeby to było nie wolno, tobyś miał rozkaz nie dawać, a że nie masz rozkazu, więc dawaj.
– Hę? – rzekł zdumiony pan Roch – jako żywo! a cóżto mi mus?
– Mus nie mus, ale ci wolno, a godzi się krewnego wspomóc i starszego, który, gdyby się był z waściną matką ożenił, mógłby jak nic być twoim ojcem.
– Jakiś mi tam waćpan krewny!
– Bo są podwójni Kowalscy. Jedni się Wieruszowa pieczętują, na której kozieł w tarczy jest wyimaginowany, z podniesioną zadnią nogą, a drudzy Kowalscy mają za klejnot Korab, na którym przodek ich Kowalski z Anglii przez morze do Polski przyjechał i ci są moi krewni, a to przez babkę i dlatego, że ja także Korabiem się pieczętuję.
– Dla Boga! toś waść naprawdę mój krewniak!
– Alboś Korab?
– Korab.
– Moja krew, jak mi Bóg miły! – zawołał Zagłoba. – Dobrze, żeśmy się spotkali, bo ja tu w rzeczy samej na Litwę do Kowalskich przyjechałem, a chociażem w opresyi, a ty na koniu i na wolności, chętniebym cię wziął w ramiona, bo co swój, to swój.
– Cóż ja waćpanu poradzę? Kazali cię odwieźć do Birż, to odwiozę… Krew, krwią, a służba, służbą.
– Mów mi: wuju! – rzekł Zagłoba.
– Masz wuj gorzałki! – rzekł pan Roch. – To mi wolno. Zagłoba przyjął chętnie manierkę i napił się do woli. Po chwili miłe ciepło poczęło mu się rozlewać po wszystkich członkach, w głowie uczyniło mu się jasno, a i umysł stał się jasny.
– Zleźno z konia – rzekł do pana Rocha – i przysiądź się trochę na wóz, pogawędzimy, bo chciałbym, żebyś mi co o rodzinie opowiedział. Szanuję ja służbę, ale to ci przecie wolno. Kowalski przez chwilę nie odpowiadał.
– Nie było zakazu – rzekł wreszcie. I wkrótce potem siedział już na wozie koło pana Zagłoby, a raczej rozciągnął się na słomie, którą wóz był wyładowany. Pan Zagłoba uściskał go serdecznie.
– Jakże się miewa twój stary?.. bodajże cię!.. zapomniałem, jak mu na imię.
– Też Roch.
– I słusznie, i słusznie. Roch spłodził Rocha… To jest wedle przykazania. Powinieneś swego syna także Rochem nazwać, aby każdy dudek miał swój czubek. A żonaty jesteś?
– Pewnie, że żonaty! Ja jestem Kowalski, a to jest pani Kowalska, innej nie chcę. To rzekłszy, młody oficer podniósł do oczu panu Zagłobie głownię ciężkiej dragońskiej szabli i powtórzył: ? Innej nie chcę!
– Słusznie! – rzekł Zagłoba. – Okrutnie mi się podobasz Rochu, synu Rocha. Żołnierz najlepiej akomodowany, gdy nie ma innej żony, jak taka; i to ci jeszcze powiem, że prędzej ona po tobie, niż ty po niej owdowiejesz. Szkoda jeno, że młodych Rochów mieć z nią nie będziesz, bo widzę, żeś bystry kawaler i szkodaby było, gdyby taki ród miał zaginąć.
– O wa! – rzekł Kowalski. – Jest nas sześciu braci.
– I wszystko Rochy?
– Jakbyś wuj wiedział, że każdy, jeśli nie na pierwsze, to na drugie ma Roch, bo to nasz szczególniejszy patron.
– A napijmy się no jeszcze!
– A dobrze. Zagłoba znów przechylił manierkę, ale nie wypił całej, jeno oddał ją oficerowi i rzekł: ? Do dna, do dna! ? Szkoda, że cię nie mogę widzieć! – mówił dalej. – Noc tak ciemna, choć w pysk daj. Własnych palcówbyś nie poznał. Słuchajno, mości Rochu, a gdzieto to wojsko miało wychodzić z Kiejdan, gdyśmy wyjeżdżali?
– A na buntowników.
– Bóg najwyższy wie, kto tu buntownik: czy ty, czy oni?
– Ja buntownik? Jakżeto? Co mnie mój hetman każe, to czynię.
– Ale hetman nie czyni tego, co mu król jegomość każe, bo pewnie mu nie kazał ze Szwedami się łączyć. Nie wolałżebyśto Szwedów bić, niż mnie, krewnego, w ręce im wydawać?
– Możebym i wolał, ale co rozkaz, to słuch!
– I pani Kowalska wolałaby. Znam ja ją. Między nami mówiąc: hetman się przeciw królowi i ojczyźnie zbuntował. Nie powtarzaj tego nikomu, ale tak jest. I wy, co mu służycie, także się buntujecie.
– Tego mnie się słuchać nie godzi. Hetman ma swoję zwierzchność, a ja mam swoję, właśnie hetmańską i Bógby mnie skarał, gdybym się jej przeciwił. Niesłychana to rzecz!
– Zacnie mówisz… Ale uważno Rochu: gdybyś tak wpadł w ręce onych buntowników, to i jabym był wolny i nie twojaby była wina, bo nec Hercules contra plures!… Nie wiem, gdzie się tamte chorągwie znajdują, ale ty musisz wiedzieć… i widzisz, moglibyśmy trochę ku, nim nawrócić.
– Jakżeto?
– A żebyś tak umyślnie ku nim zjechał? Nie byłoby twojej winy, jeśliby nas odbili. Nie miałbyś mnie na sumieniu… a mieć krewniaka na sumieniu, wierzaj mi, strasznyto ciężar! ? At, co wuj gadasz? Dalibóg, zlezę z woza i na konia siędę. Nie ja będę miał wuja na sumieniu, jeno pan hetman. Pókim żyw, nie będzie z tego nic!
– Nic, to nic! ? rzekł Zagłoba. ? Wolę to, że szczerze mówisz, chociaż pierwiej byłem twym wujem, niż Radziwiłł twoim hetmanem. A czy ty wiesz, Rochu, co to jest wuj?
– Wuj, to wuj.
– Bardzoś to rostropnie wykalkulował, ale przecie, gdzie ojca niema, tam, pismo mówi, wuja słuchać będziesz. Jestto jakby rodzicielska władza, której, Rochu, grzech się sprzeciwić… Bo nawet i to zauważ, że kto się ożeni, ten snadnie ojcem być może; ale w wuju płynie ta sama krew, co w matce. Nie jestem ci wprawdzie bratem twojej matki, ale moja babka musiała być ciotką twojej babki; więc poznaj to, że powaga kilku pokoleń we mnie spoczywa, bo jako wszyscy na tym świecie jesteśmy śmiertelni, tedy władza z jednych na drugich przechodzi i ani hetmańska, ani królewska nie może jej negować, ani nikogo zmuszać, żeby się oponował. Co prawda, to święte! Mali hetman wielki, czy też, dajmy na to, polny, prawo nakazać, nie już szlachcicowi i towarzyszowi, ale lada jakiemu ciurze, żeby się na ojca, matkę, na dziada, albo na starą, ociemniałą babkę porywał? Odpowiedz na to Rochu! Mali prawo?
– Hę? – spytał sennym głosem Kowalski.
– Na starą, ociemniałą babkę! – powtórzył pan Zagłoba. – Ktoby się wonczas chciał żenić i dzieci płodzić, albo się wnuków doczekać?… Odpowiedz i na to Rochu!
– Ja jestem Kowalski, a to pani Kowalska ? mówił coraz senniej oficer.
– Kiedy chcesz, niech i tak będzie! – odpowiedział Zagłoba. – Lepiej to nawet, że nie będziesz miał dzieci, bo mniej kpów będzie po świecie grasowało. Nieprawda, Rochu? Zagłoba nadstawił ucho, ale nie usłyszał już żadnej odpowiedzi. – Rochu! Rochu! – zawołał zcicha. Pan Roch spał, jak zabity. – Śpisz?… ? mruknął Zagłoba. – Czekajże… zdejmę ci ten żelazny garnek z głowy, bo ci niewygodnie. Opończa dusi cię pod szyją, jeszczeby cię krew zalała. Cobym był za krewniak, żebym cię nie miał ratować. Tu ręce pana Zagłoby poczęły poruszać się zlekka koło głowy i szyi Kowalskiego. Na wozie spali wszyscy głębokim snem; żołnierze kiwali się także na kulbakach, inni jadący w przedzie podśpiewywali zcicha, wypatrując zarazem pilno drogi, bo noc, choć niedżdżysta, była bardzo ciemna. Jednakże, po niejakim czasie, żołnierz, prowadzący tuż za wozem konia, ujrzał w ciemnościach opończę i jasny hełm swego oficera. Kowalski nie zatrzymując wozu, zsunął się i kiwnął, by mu podano rumaka. Po chwili siedział już na nim.
– Panie komendancie, a gdzie staniemy na popas? – pytał wachmistrz, zbliżywszy się ku niemu. Pan Roch nie odpowiedział ani słowa i ruszył naprzód, minął zwolna jadących na przedzie i znikł w ciemnościach. Nagle do uszu dragonów doszedł tętent szybkiego biegu konia.
– Skokiem komendant ruszył! – mówili pomiędzy sobą. – Pewnie chce obaczyć, czy jakiej karczmy niema blisko. Czasby już koniom popasać, czas!
Tymczasem upłynęło pół godziny, godzina, dwie, a pan Kowalski ciągle widać jechał naprzód, bo go nie było jakoś widać. Konie znużyły się bardzo, zwłaszcza przy wozie i poczęły się wlec wolno. Gwiazdy schodziły z nieba.
– Skoczno który do komendanta – rzekł wachmistrz – powiedz mu, że szkapy ledwie nogi ciągną, a wozowe ustały.
Jeden z żołnierzy wyruszył naprzód, ale po godzinie wrócił sam.
– Komendanta ani śladu, ani popiołu – rzekł. – Musiał z milę naprzód wyjechać. Żołnierze poczęli mruczeć z nieukontentowaniem.
– Dobrze mu, bo się przez dzień wyspał i teraz na wozie, a ty się człeku kołacz po nocy ostatnim tchem końskim i swoim.
– Toć tu karczma o dwie staje – mówił ten sam żołnierz, który jeździł naprzód ? myślałem, że go tam znajdę, ale gdzie tam!… Słuchałem, czy konia nie usłyszę… Nic nie słychać. Dyabli wiedzą, gdzie zajechał.
– Staniem tam i tak! – rzekł wachmistrz. – Trzeba szkapom wytchnąć.
Jakoż zatrzymali wóz przed karczemką. Żołnierze pozłazili z koni i jedni poszli kołatać do drzwi, drudzy odpasywali wiązki siana, wiszące za kulbakami, aby konie choć z rąk pokarmić. Jeńcy na wozie rozbudzili się, gdy ruch wozu ustał.
– A gdzieto jedziemy? – pytał stary pan Stankiewicz.
– Po nocy nie mogę rozeznać – odparł Wołodyjowski – zwłaszcza, że nie na Upitę jedziemy.
– Wszakżeto do Birż na Upitę z Kiejdan się jedzie? – spytał Jan Skrzetuski.
– Tak jest. Ale w Upicie stoi moja chorągiew, o którą książe widać obawiał się, by nie oponowała, więc kazał inną drogą jechać. Zaraz za Kiejdanami wykręciliśmy do Dalnowa i Kroków, ztamtąd pojedziemy pewnie na Bejsagołę i Szawle. Trochę to z drogi, ale przezto Upita i Poniewież zostaną na prawo. Po drodze niema tam żadnych chorągwi, bo wszystkie, co były, ściągnięto ku Kiejdanom, aby je mieć pod ręką.
– A pan Zagłoba – rzekł Stanisław Skrzetuski – śpi smaczno i chrapie, zamiast o fortelach myśleć, jak to sobie obiecywał.
– Niech śpi… Zmorzyła go widać rozmowa z tym głupim komendantem, do którego krewieństwa się przyznawał. Widać chciał go sobie skaptować, ale to na nic. Kto dla ojczyzny Radziwiłła nie opuścił, ten go pewnie dla dalekiego krewnego nie opuści.
– Zali oni naprawdę są krewni? ? zapytał Oskierka.
– Oni? Tacy oni krewni, jak ja z waćpanem, – odpowiedział Wołodyjowski – gdyż co pan Zagłoba mówił o wspólności klejnotu, to i to nieprawda, bo ja wiem dobrze, że jego klejnot woła się Wczele.
– A gdzieto pan Kowalski?
– Musi być przy ludziach, albo w karczmie.
– Chciałbym go prosić, by mi pozwolił na konia którego żołnierskiego siąść, ? mówił Mirski ? bo mi kości zdrętwiały.
– Na to się pewnie nie zgodzi, – odparł Stankiewicz – bo noc ciemna: łatwoby szkapie ostrogi dać i czmychnąć. Ktoby tam i dogonił!
– Dam mu kawalerski parol, że nie będę ucieczki tentował, zresztą już i świtać zapewne zacznie.
– Żołnierzu! a gdzieto komendant? – pytał Wołodyjowski stojącego w pobliżu dragona.
– A kto jego wie?
– Jakto: kto jego wie? Kiedy ci mówię, żebyś go zawołał, to go zawołaj.
– Kiedy my sami nie wiemy, panie pułkowniku, gdzie ón jest – odrzekł dragon. – Jak zlazł z wozu i ruszył naprzód, tak do tej pory nie wrócił.
– Powiedzże mu, jak wróci, że chcemy z nim mówić.
– Wedle woli pana pułkownika! – odrzekł żołnierz.
Jeńcy umilkli. Od czasu do czasu tylko głośne poziewanie rozlegało się na wozie; obok konie chrupotały siano. Żołnierze koło wozu, wsparci na kulbakach, drzemali. Inni gwarzyli zcicha lub posilali się, czem kto miał, bo pokazało się, że karczemka była opuszczona i że nikt w niej nie mieszkał. Już też i noc poczęła blednąć. Na wschodniej stronie ciemne tło nieba poszarzało nieco, gwiazdy gasły zwolna i świeciły migotliwem, niepewnem światłem. A zatem i dach karczemki posiwiał, drzewa przy niej rosnące jęły się bramować srebrem. Konie i ludzie zdawali się wynurzać z cienia. Po chwili już i twarze można było rozeznać i żółtą barwę opończy. Hełmy poczęły odbijać blask poranny. Pan Wołodyjowski roztworzył ręce i przeciągnął się, ziewając przytem od ucha do ucha, poczem spojrzał na uśpionego pana Zagłobę; nagle rzucił się w tył i zakrzyknął:
– Niechże go kule biją! Na Boga! mości panowie! patrzcie!
– Co się stało? – pytali pułkownicy, otwierając oczy.
– Patrzcie! patrzcie! – wołał Wołodyjowski, ukazując palcem uśpioną postać.
Jeńcy zwrócili wzrok we wskazanym kierunku i zdumienie odbiło się na wszystkich twarzach: pod burką i w czapce pana Zagłoby spał snem sprawiedliwego pan Roch Kowalski, Zagłoby zaś nie było na wozie.
– Umknął, jak mi Bóg miły! ? mówił zdumiony Mirski, oglądając się na wszystkie strony, jakby oczom własnym jeszcze nie wierzył.
– To kuty frant! Niech go kaduk! – zakrzyknął Stankiewicz. – Zdjął hełm i żółtą opończę z tego kpa i umknął na jego własnym koniu!
– Jako w wodę wpadł!
– A zapowiedział, że się fortelem wydostanie.
– Tyle go będą widzieli!
– Mości panowie! – mówił z uniesieniem Wołodyjowski – nie znacie jeszcze tego człeka, a ja już wam dziś przysięgnę, że on i nas jeszcze wydostanie. Nie wiem, jak, kiedy, jakim sposobem, ale przysięgnę!
– Dalibóg! oczom się wierzyć nie chce! ? mówił Stanisław Skrzetuski. […]
[…] – Stój! – zabrzmiała powtórnie komenda.
Wóz stanął. Żołnierze wstrzymali konie. Dzień był pogodny, jasny. Słońce już weszło i przy jego blaskach widać było na gościńcu, w przedzie, wznoszące się kłęby kurzawy, jakoby stada, albo wojsko szło naprzeciw. Wkrótce w kurzawie poczęło błyskać, rzekłbyś, że kto iskry wśród kłębów rozsypuje i światełka migotały coraz wyraźniej, niby świece jarzące, dymem otoczone.
– To groty połyskują! – zawołał pan Wołodyjowski. – Wojsko idzie.
– Pewnie szwedzki jaki oddział.
– U nich tylko piechota ma włócznie, a tam kurzawa szybko się porusza. To jazda, to nasi! ? Nasi, nasi! – powtórzyli dragoni.
– Formuj się! – zabrzmiał głos pana Rocha. Dragoni otoczyli kołem wóz. Pan Wołodyjowski miał płomień w oczach.
– To moi laudańscy ludzie z Zagłobą! Nie może inaczej być!
Już tylko staje drogi dzieliło zbliżających się od wozu i odległość zmniejszała się z każdą chwilą, bo przeciwny oddział nadchodził rysią. Nakoniec z kurzawy wysunął się potężny oddział wojska idącego w dobrym szyku, jakoby do ataku. Po chwili byli jeszcze bliżej. W pierwszym szeregu, nieco od prawej strony, uwijał się pod buńczukiem jakiś potężny mąż z buławą w ręku. Ledwie go pan Wołodyjowski wziął na oko, wnet zakrzyknął:
– To pan Zagłoba! Jak Boga kocham, pan Zagłoba! Uśmiech rozjaśnił twarz Jana Skrzetuskiego.
– On! nie kto inny! – rzekł – i pod buńczukiem! Już się na hetmana kreował. Poznałbym go po tej fantazyi wszędzie… Ten człowiek takim umrze, jakim się urodził.
– Niechże mu Pan Bóg da zdrowie! – rzekł Oskierka. Poczem złożył ręce koło ust i począł wołać:
– Mości Kowalski! To krewniak przyjeżdża do cię w odwiedziny!
Ale pan Roch nie słyszał, bo właśnie oganiał swoich dragonów. I trzeba mu było oddać tę sprawiedliwość, że lubo garść miał ludzi, a tam cała chorągiew na niego waliła, przecie się nie zmieszał, ani serca nie stracił. Wysunął dragonów we dwa szeregi przed wóz, a tamci rozciągnęli się tymczasem i poczęli go zajeżdżać tatarską modą, półksiężycem, z obu stron pola. Lecz widocznie chcieli najprzód paktować, bo poczęli machać chorągwią i krzyczeć:
– Stój! stój!
– Naprzód! stępą! – zakrzyknął pan Roch.
– Poddaj się! – wołano z drogi.
– Ognia! – zakomenderował w odpowiedzi Kowalski.
Zapadło głuche milczenie: ani jeden dragon nie wystrzelił. Pan Roch oniemiał również na chwilę; następnie rzucił się jakby wściekły na własnych dragonów.
– Ognia, psiawiary! – ryknął straszliwym głosem i jednym zamachem pięści zwalił z konia najbliższego żołnierza. Inni poczęli się cofać przed wściekłością męża, ale żaden nie usłuchał komendy. Nagle rozsypali się, jak spłoszone stado kuropatw, w mgnieniu oka.
– Tych żołnierzy kazałbym jednak rozstrzelać! – mruknął Mirski.
Tymczasem Kowalski, widząc, że właśni ludzie opuścili go, zwrócił konia ku atakującym szeregom.
– Tam mi śmierć! – zakrzyknął okropnym głosem. I skoczył ku nim, jak piorun. Ale nim przebiegł połowę drogi, w szeregach Zagłoby huknął wystrzał z garłacza; siekance zaszumiały po gościńcu, koń pana Rocha zarył nozdrzami w kurzawę i padł, przywalając jeźdźca. W tej samej chwili jakiś żołnierz z chorągwi Wołodyjowskiego wysunął się błyskawicą naprzód i ucapił za kark podnoszącego się z ziemi oficera.
– To Józwa Butrym! – zawołał Wołodyjowski – Józwa Beznogi!
Pan Roch chwycił zkolei Józwę za połę i poła została mu w ręku; poczem jęli się wodzić, jak dwa zczepione jastrzębie, bo obydwaj olbrzymią obdarzeni byli siłą. Strzemię Butrymowi pękło, a sam zleciał na ziemię i przewrócił się, ale pana Rocha nie puścił i obaj utworzyli jakoby jednę kulę, która przewracała się na gościńcu. Nadbiegli inni. Ze dwadzieścia rąk chwyciło pana Kowalskiego, który targał się i szarpał, jak niedźwiedź w matni; rzucał ludźmi, jak odyniec psami, podnosił się znów i nie dawał za wygraną. Chciał zginąć, a tymczasem naokół słyszał dziesiątki głosów, powtarzających słowa: ?Żywcem! żywcem!? Wreszcie siły go opuściły ? i omdlał. A tymczasem pan Zagłoba już był przy wozie, a raczej na wozie i chwytał w objęcia Skrzetuskich, małego rycerza, pana Mirskiego, pana Stankiewicza i Oskierka, przyczem wołał zdyszanym głosem:
– Ha! przydał się na coś Zagłoba. Damy teraz Radziwiłłowi dzięgielu! Mości panowie, wolni jesteśmy i ludzi mamy! Zaraz ruszymy dobra mu pustoszyć! A co! udał się fortel?… Nie tym, to innym sposobem byłbym się wydostał i waćpanów także!… Całkiem mnie zatkało, że tchu nie mogę złapać! Na radziwiłłowskie dobra, mości panowie, na radziwiłłowskie dobra! Jeszcze wszystkiego o nim nie wiecie, co ja wiem!…
Dalsze wybuchy zostały przerwane przez ludzi laudańskich, którzy biegli jeden przez drugiego witać swego pułkownika. Butrymi, Gościewicze dymni, Domaszewicze, Stakjanowie, Gasztowtowie cisnęli się naokoło wozu, a potężne gardziele ryczały nieustannie:
– Vivat! vivat! […]