Rozdział XIII
[…] Kmicic nie odpowiedział, pokręcił głową i począł nasłuchiwać pilnie.
– Idą! – rzekł nagle. – Co- Na Boga! Co waćpan mówisz – Jazdę słyszę. – To jeno wiatr z deszczem tętni. – Na rany Chrystusa! to nie wiatr, to konie! Ucho mam wprawne okrutnie. Idzie moc jazdy…. i blisko już są, jeno wiatr właśnie głuszył. Rata! rata!!!
Głos Kmicica zbudził drzemiące w pobliżu i skostniałe straże, lecz jeszcze nie przebrzmiał, gdy w dole, w ciemności ozwały się przeraźliwe dźwięki trąb i poczęły grać długo, żałośnie, strasznie. Zerwali się wszyscy ze snu w osłupieniu, w przerażeniu i pytali się siebie wzajem: – Zali to nie trąby na sąd grają w tej głuchej nocy-… Poczem zakonnicy, żołnierze, szlachta, poczęli wysypywać się na majdan. Dzwonnicy pobiegli do dzwonów i wkrótce ozwały się wszystkie: wielkie, mniejsze i małe, jakby na pożar, mieszając swe jęki z odgłosem trąb, które grać nie ustawały. Rzucono zapalone lonty do beczek ze smołą, umyślnie przygotowanych i przywiązanych na łańcuchach, następnie pociągnięto je korbami w górę. Czerwone światło oblało podnóże skały i wówczasto Jasnogórcy ujrzeli najprzód oddział konnych trębaczy, najbliżej stojących, z trąbami przy ustach, za nim długie i głębokie szeregi rajtaryi z rozwianemi banderyami. Trębacze grali jeszcze czas jakiś, jakby chcieli temi mosiężnemi dźwiękami wypowiedzieć całą potęgę szwedzką i do reszty przerazić zakonników; nakoniec umilkli; jeden z nich oderwał się od szeregu i powiewając białą chustą, zbliżył się do bramy.
– W imieniu jego królewskiej mości – zawołał trębacz – najjaśniejszego króla Szwedów, Gotów, Wandalów, wielkiego księcia Finlandyi, Estonii, Karelii, Bremy, Werdy, Szczecina, Pomeranii, Kaszubów i Wandalii, księcia Rugii, pana Ingryi, Wismarku i Bawaryi, hrabiego Paladyna Reńskiego, Juljahu, Kliwii, Bergu… otwórzcie!
– Puścić! – ozwał się głos księdza Kordeckiego. Otworzono, ale tylko furtkę w bramie. Jeździec zawahał się przez chwilę, wreszcie zlazł z konia, wszedł w obręb murów i spostrzegłszy gromadkę białych habitów, spytał:
– Który pomiędzy wami jest przełożonym zakonu-
– Jam jest! – rzekł ksiądz Kordecki. Jeździec podał mu pismo z pieczęciami, sam zaś rzekł: – Pan hrabia będzie u świętej Barbary oczekiwał na odpowiedź.
Ksiądz Kordecki wezwał natychmiast na naradę do definitoryum zakonników i szlachtę. W drodze rzekł pan Czarniecki do Kmicica:
– Pójdź i ty! – Pójdę jeno przez ciekawość, – rzekł pan Andrzej – bo zresztą nic tam po mnie! Nie gębą ja chcę odtąd Najświętszej Pannie służyć! Gdy zasiedli wszyscy w definitoryum, ksiądz Kordecki oderwał pieczęcie i czytał, co następuje: -Nie tajno wam, zacni ojcowie, z jakim umysłem przychylnym i z jakiem sercem byłem zawsze dlatego świętego miejsca i dla waszego Zgromadzenia, również z jaką stałością otaczałem was swą opieką i obsypywałem dobrodziejstwy. Dlatego pragnąłbym, żebyście byli tego przekonania, że przychylność, ani życzliwość moja dla was nie ustały w dzisiejszych czasach. Nie jako wróg, ale jako przyjaciel dziś przybywam. Bez obawy zdajcie pod moję opiekę wasz klasztor, jak tego wymagają czas i dzisiejsze okoliczności. Tym sposobem zyskacie spokojność, której pragniecie i bezpieczeństwo. Przyrzekam wam uroczyście, że świętości nietknięte pozostaną, dobra wasze nie będą zniszczone, sam koszta wszelkie poniosę, a nawet wam środków przysporzę. Rozważcie zatem pilnie: ile skorzystacie, jeśli kontentując mnie, klasztor mi wasz powierzycie. Pamiętajcie i o tem, ażeby większe was nieszczęście nie pościgło od groźnego jenerała Müllera, którego rozkazy tem cięższe będą, iż jest heretykiem i wiary prawdziwej nieprzyjacielem. Wówczas, gdy on nadejdzie, musicie ulec konieczności i spełnić jego wolę; i próżno żałować będziecie z bólem w duszach i ciałach, żeście słodką moją radą wzgardzili-.
Pamięć niedawnych dobrodziejstw Wrzeszczowicza wzruszyła silnie zakonników. Byli tacy, którzy ufali jego przychylności i w jego radzie odwrócenie przyszłych klęsk i nieszczęść widzieć chcieli. Lecz nikt nie zabierał głosu, czekając, co powie ksiądz Kordecki; on zaś milczał przez chwilę, tylko wargi jego poruszały się cichą modlitwą, poczem rzekł:
– Zaliby prawdziwy przyjaciel podchodził porą nocną i tak okropnym głosem surmów i trąb przerażał śpiące sługi Boże- Zaliby przybywał na czele tych tysięcy zbrojnych, które teraz pod murami stoją- Przecz nie przyjechał samopięt, samodziesięć, gdy jako dobroczyńca, radosnego jeno mógł się spodziewać przyjęcia- Co znaczą owe srogie zastępy, jeżeli nie groźbę, w razie, gdybyśmy klasztoru oddać nie chcieli… Bracia najmilsi, wspomnijcie i na to, że nigdzie ów nieprzyjaciel nie dotrzymał słowa, ni przysiąg, ni salwy-gwardyi. Toż i my mamy królewską, którą nam dobrowolnie nadesłano, a w której wyraźna jest obietnica, że klasztor od zajęcia wolnym ma pozostać, a przecie stoją już pod jego murami, kłamstwo własne okropnym mosiężnym dźwiękiem otrębując. Bracia najmilsi! Niech każdy ku niebu serce podniesie, aby go Duch Święty oświecić raczył i radźcie potem, mówcie, co któremu sumienie i wzgląd na dobro świętego przybytku dyktuje.
Nastała cisza. Wtem ozwał się głos Kmicica:
– Słyszałem w Kruszynie – rzekł – jako Lisola pytał: -A czy skarbca mnichom potrząśniecie– – na co Wrzeszczowicz, on, który stoi pod murami, odpowiedział: -Matka Boska talarów w przeorskiej skrzyni nie potrzebuje-. Dziś tenże sam Wrzeszczowicz pisze wam, ojcowie wielebni, że sam koszta będzie ponosił i jeszcze wam majętności przysporzy. Zważcie szczerość jego!
Na to odrzekł ksiądz Mielecki, jeden ze starszych w zgromadzeniu, a przytem dawny żołnierz:
– My żyjem w ubóstwie, a to grosiwo na chwałę Najświętszej Panny przed ołtarzami Jej płonie. Lecz choćbyśmy je z ołtarzów zdjęli, aby bezpieczeństwo świętemu miejscu kupić, któż nam zaręczy, że go dotrzymają, że świętokradzkiemi rękoma nie zedrą wotów, szat świętych, nie pozabierają sprzętów kościelnych- Zali kłamcom ufać można- – Bez prowincyała, któremuśmy posłuszeństwo winni, nic stanowić nie możemy! – rzekł ojciec Dobrosz. A ksiądz Tomicki dodał: – Wojna nie nasza rzecz, posłuchajmy więc, co powie owo rycerstwo, które się pod skrzydła Bogarodzicielki do tego klasztoru schroniło.
Tu oczy wszystkich zwróciły się na pana Zamoyskiego, najstarszego wiekiem, powagą i urzędem, on zaś powstał i w następujące ozwał się słowa:
– O waszeto losy idzie, czcigodni ojcowie. Porównajcie zatem potęgę nieprzyjaciela z tym oporem, jaki mu stawić możecie wedle sil i środków waszych, i idźcie za własną wolą. Jakiejże rady my, goście, udzielić wam możemy- Jednakże, ponieważ pytacie nas, wielebni ojcowie, co czynić, więc odpowiadam: póki konieczność nas nie zmusi, niechże daleką od nas będzie myśl poddania. Haniebna albowiem i niegodziwa rzecz jest sromotną uległością niepewny pokój u wiarołomnego nieprzyjaciela okupować. Schroniliśmy się tu z własnej woli z żonami i dziećmi, oddając się w opiekę Najświętszej Pannie, z niezachwianą zatem, wiarą postanowiliśmy żyć z wami, a jeśli tak Bóg zechce, to i umierać razem. Zaiste lepiej nam tak, niż przyjąć haniebną niewolę lub patrzeć na zniewagę świętości… O! zapewne ta Matka Najwyższego Boga, która natchnęła piersi nasze żądzą bronienia Jej przeciw bezbożnym i bluźnierczym heretykom, przybędzie w pomoc pobożnym usiłowaniom sług swoich i sprawę słusznej obrony wesprze!…
Tu umilkł pan miecznik sieradzki; wszyscy rozważali słowa jego, krzepiąc się ich treścią, a Kmicic, jakto wprzód zawsze czynił, niż pomyślał, skoczył i do ust rękę starszego męża przycisnął. Zbudowali się tym widokiem obecni, i każdy dobrej wróżby w tym młodzieńczym zapale dopatrzył, a chęć bronienia klasztoru wzrosła i ogarnęła serca. Wtem zdarzyła się i nowa wróżba; za oknem refektarza rozległ się niespodzianie drżący i stary głos żebraczki kościelnej Konstancyi, śpiewającej pieśń pobożną.
Próżno przegrażasz mi, husycie srogi, Próżno dyabelskie wzywasz w pomoc rogi, Napróżno palisz i krwie nie żałujesz, Mnie nie zwojujesz! Choćby tu przyszły poganów tysiące, Choćby na smokach wojska latające, Nic nie wskórają miecz, ogień, ni męże, Bo ja zwyciężę!
– Oto dla nas przestroga, – rzekł ksiądz Kordecki – którą nam Bóg przez usta starej żebraczki zsyła. Brońmy się, bracia, bo zaprawdę takich auxiliów nigdy jeszcze oblężeni nie mieli, jakie my mieć będziemy!
– Z radością gardła damy! – zawołał pan Piotr Czarniecki.
– Nie ufajmy wiarołomnym! Nie ufajmy heretykom, ani tym z katolików, którzy u złego ducha służbę przyjęli! – wołały inne głosy, nie dopuszczając do słowa tych, którzy oponować chcieli. Postanowiono jeszcze wysłać dwóch księży do Wrzeszczowicza z oświadczeniem, że bramy zostaną zamknięte i że oblężeni bronić się będą, do czego im salwa gwardya królewska daje prawo. Ale swoją drogą mieli posłowie prosić pokornie Wrzeszczowicza, aby zamiaru zaniechał, albo przynajmniej odłożył go na czas, dopókiby zakonnicy ojca Teofila Broniewskiego, prowincyała zakonu, który naówczas znajdował się na Szlązku, o pozwolenie nie spytali. Posłowie, ojciec Benedykt Jaraczewski i Marceli Tomicki, wyszli za bramy, reszta oczekiwała ich z biciem serca w refektarzu, bo jednak tych mnichów, nieprzywykłych do wojny, strach brał na myśl, że godzina wybiła i ta chwila nadeszła, w której wybrać im trzeba pomiędzy obowiązkiem a gniewem i pomstą nieprzyjaciela. Lecz ledwie upłynęło pół godziny, dwaj ojcowie ukazali się znów przed radą. Głowy ich były zwieszone na piersi, w twarzach mieli smutek i bladość. Milcząc podali księdzu Kordeckiemu nowe pismo Wrzeszczowicza, a ten wziął je z ich rąk i odczytał głośno. Było to ośm punktów kapitulacyi, pod któremi Wrzeszczowicz wzywał zakonników do poddania klasztoru. Skończywszy czytać, przeor popatrzył długo w twarze zgromadzonych, nakoniec rzekł uroczystym głosem:
– W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! W imię Najczystszej i Najświętszej Bogarodzicielki! Na mury, bracia ukochani! – Na mury! na mury! – rozległ się jeden okrzyk w refektarzu. W chwilę potem jasny płomień oświecił podnóże klasztoru. Wrzeszczowicz kazał zapalić zabudowania przy kościele świętej Barbary. Pożar ogarnąwszy stare domostwa, wzmagał się z każdą chwilą. Wkrótce słupy czerwonego dymu wzbiły się ku niebu, wśród których świeciły jaskrawe języki ognia. Nakoniec jedna łuna rozlała się na chmurach. Przy blasku ognia widać było oddziały konnych żołnierzy, przenoszących się szybko z miejsca na miejsce. Rozpoczęły się zwykłe swawole żołnierskie. Rajtarowie wyganiali z obór bydło, które biegając w przerarażeniu, napełniało żałosnym rykiem powietrze; owce zbite w gromady, cisnęły się naoślep do ognia. Woń spalenizny rozeszła się na wszystkie strony i dosięgła wyniosłości murów klasztornych. Wielu z obrońców poraz pierwszy widziało krwawe oblicze wojny i tych serca zdrętwiały z przerażenia na widok ludzi gnanych przez żołnierzy i sieczonych mieczami, na widok niewiast ciąganych po majdanie za włosy. A przy krwawych blaskach pożaru widać było wszystko jak na dłoni. Krzyki a nawet słowa dochodziły doskonale do uszu oblężonych. Ponieważ armaty klasztorne nie odezwały się dotychczas, więc rajtarowie zeskakiwali z koni i zbliżali się do samego podnóża góry, potrząsając mieczami i muszkietami. Co chwila podpadł jaki tęgi chłop, przybrany w żółty kolet rajtarski i złożywszy ręce koło ust, lżył i groził oblężonym, którzy słuchali tego cierpliwie, stojąc przy działach i przy zapalonych lontach. Pan Kmicic stał obok pana Czarnieckiego właśnie wprost kościołka i widział wszystko doskonale. Na jagody wystąpiły mu silne rumieńce, oczy stały się do dwóch świec podobne, a w ręku dzierżył łuk wyborny, który w spadku po ojcu dostał, o ten go pod Chocimem na jednym sławnym adze zdobył. Słuchał tedy pogróżek i wymysłów, a wreszcie, gdy olbrzymi rajtar przypadł pod skałę i począł wrzeszczeć, zwrócił się pan Andrzej do Czarnieckiego:
– Na Boga! przeciw Najświętszej Pannie bluźni… Ja niemiecką mowę rozumiem… bluźni strasznie!… Nie wytrzymam! I zniżył łuk, lecz pan Czarniecki uderzył po nim ręką. – Bóg go za bluźnierstwa skarze, – rzekł – a ksiądz Kordecki nie pozwolił pierwszym nam strzelać, chybaby oni zaczęli. Ledwie domówił, gdy rajtar podniósł kolbę muszkietu do twarzy, strzał huknął, a kula nie dobiegłszy murów, przepadła gdzieś między szczelinami skały.
– Teraz wolno- – krzyknął Kmicic.
– Wolno! – odpowiedział Czarniecki. Kmicic, jako prawdziwy człek wojny, uspokoił się w jednej chwili. Rajtar, osłoniwszy dłonią oczy, patrzył za śladem swej kuli, a on naciągnął łuk, przesunął palcem po cięciwie, aż zaświegotała jak jaskółka, a następnie wychylił się dobrze i zawołał:
– Trup! trup! Jednocześnie rozległ się żałosny świst okrutnej strzały; rajtar upuścił muszkiet, podniósł obie ręce do góry, zadarł głowę i zwalił się na wznak. Przez chwilę rzucał się jak ryba wyjęta z wody i kopał ziemię nogami, lecz wnet wyciągnął się i pozostał bez ruchu.
– To jeden! – rzekł Kmicic. – Zawiąż na rapciach! – rzekł pan Piotr.
– Sznura z dzwonnicy nie wystarczy, jeżeli Bóg pozwoli! – krzyknął pan Andrzej. Wtem przypadł do trupa drugi rajtar, pragnąc zobaczyć, co mu jest lub może kiesę zabrać, lecz strzała świsnęła znowu i drugi padł na piersi pierwszego. W tymże czasie ozwały się polowe armatki, które Wrzeszczowicz ze sobą przyprowadził. Nie mógł on z nich zburzyć fortecy, jak również nie mógł myśleć o zdobyciu jej, mając ze sobą tylko jazdę; ale na postrach księżom walić kazał. Jednakże początek był dany. Ksiądz Kordecki pojawił się przy panu Czarnieckim, a z nim szedł ksiądz Dobrosz, który artyleryą klasztorną w czasie pokoju zawiadywał i w święta na wiwaty ognia dawał, dlatego za przedniego puszkarza między zakonnikami uchodził. Przeor przeżegnał działo i wskazał je księdzu Dobroszowi, a ów rękawy zakasał i począł je rychtować w lukę pomiędzy dwoma budynkami, w której wichrzyło się kilkunastu jezdców, a pomiędzy nimi oficer z rapierem w ręku. Długo celował ksiądz Dobrosz, bo chodziło o jego reputacyą. Wreszcie wziął lont i przytknął do zapału. Huk wstrząsnął powietrzem i dym widok zasłonił. Po chwili jednak wiatr go rozniósł. W luce między budynkami nie było już ani jednego jezdca. Kilku wraz z końmi leżało na ziemi, inni pierzchli. Zakonnicy poczęli śpiewać na murach. Trzask zapadających się budynków przy świętej Barbarze wtórował pieśni. Uczyniło się ciemniej, jeno nieprzejrzane roje iskier, wypchniętych w górę upadkiem belek, wzbiły się w powietrze. Trąby znów zagrały w szeregach Wrzeszczowicza, lecz odgłos ich począł się oddalać. Pożar dogasał. Ciemność ogarniała podnóże Jasnej Góry. Tu i owdzie ozwało się rżenie koni, ale coraz dalsze, słabsze. Wrzeszczowicz cofał się ku Krzepicom. Ksiądz Kordecki ukląkł na murze.
– Maryo! Matko Boga jedynego! – rzekł silnym głosem – spraw, aby ten, który po nim nadejdzie, oddalił się również ze wstydem i próżnym gniewem w duszy. Gdy tak się modlił, chmury nagle przerwały się nad jego głową i jasny blask miesiąca pobielił wieże, mury, klęczącego przeora i zgliszcza spalonych przy świętej Barbarze budowli.
Rozdział XIV
Następnego dnia spokój zapanował pod stopami Jasnej Góry, z czego korzystając zakonnicy, tem gorliwiej zajęli się przygotowaniem do obrony. Czyniono ostatnie poprawki w murach i kortynach, przygotowywano jeszcze więcej narzędzi, służących do odparcia szturmów. Ze Zdebowa, Krowodrzy, Lgoty i Grabówki zgłosiło się znów kilkunastu chłopów, którzy dawniej w łanowych piechotach sługiwali. Tych przyjęto i między obrońców wmieszano. Ksiądz Kordecki dwoił się i troił. Odprawiał nabożeństwo, zasiadał na radach, nie opuszczał chórów dziennych i nocnych, a w przerwach obchodził mury, rozmawiał ze szlachtą i wieśniakami. A przytem w twarzy i całej postawie miał taki jakiś spokój, jaki prawie tylko kamienne posągi mieć mogą. Patrząc na jego oblicze, pobladłe od niewywczasów, można było sądzić, że ten człowiek śpi snem słodkim i lekkim; lecz cicha rezygnacya i niemal wesołość paląca się w oczach, usta poruszające się modlitwą zwiastowały, że czuwa i myśli i modli się i ofiaruje za wszystkich. Z tej duszy, natężonej ze wszystkich sił ku Bogu, wiara płynęła spokojnym i głębokim strumieniem; wszyscy ją pili pełnemi usty i kto miał duszę chorą, ten zdrowiał. Gdzie zabielał jego habit, tam pogoda czyniła się na twarzach ludzkich, oczy się śmiały, a usta powtarzały: -Ojciec nasz dobry, pocieszyciel, obrońca, nadzieja nasza-. Całowano jego ręce i habit, on zaś uśmiechał się jak zorza i szedł dalej, a koło niego, nad nim i przed nim, szła ufność i pogoda. Jednak i ziemskich środków ratunku nie zaniedbywał; ojcowie wchodzący do jego celi zastawali go, jeśli nie na klęczkach, to nad listami, które na wszystkie strony rozsyłał. Pisał do Wittemberga, głównego komendanta w Krakowie, prosząc o miłosierdzie nad świętem miejscem: i do Jana Kazimierza, który w Opolu ostatnie czynił wysilenia, by niewdzięczny naród ratować; i do pana kasztelana kijowskiego, trzymanego przez własne słowo jakby na łańcuchu w Siewierzu; i do Wrzeszczowicza, i do pułkownika Sadowskiego, Czecha i lutra, który pod Müllerem służył, a który, duszę mając szlachetną, starał się odwieść groźnego jenerała od napadu na klasztor. Dwie rady ścierały się z sobą przy Müllerze. Wrzeszczowicz rozdrażniony oporem, jakiego doznał 8-go listopada, dokładał wszelkich usiłowań, aby jenerała skłonić do pochodu; obiecywał w zysku skarby niezmierne, twierdził, że w całym świecie zaledwie jest kilka kościołów, któreby Częstochowskiemu vel Jasnogórskiemu w bogactwach sprostać mogły. Sadowski zaś w następujący sposób oponował: – Jenerale, – mówił do Müllera – waszej miłości, któryś tyle znamienitych fortec zajął, że słusznie niemieckie miasta Poliocertesem cię nazwały, wiadomo jest, ile krwi i czasu kosztować może choćby najsłabsza twierdza, jeśli oblężeni do ostatka, na śmierć i życie chcą się opierać. – Ale mnichy nie będą się opierali- – pytał Müller. – Właśnie sądzę, że przeciwnie. Im są bogatsi, tem zacieklej bronić się będą, ufni nietylko w moc oręża, ale w świętość miejsca, które zabobon katolicki całego tego kraju jako inviolatum uważa. Dość wspomnieć na wojnę niemiecką; jakże często zakonnicy dawali przykład odwagi i zawziętości tam nawet, gdzie sami żołnierze o obronie zwątpili- Stanie się tak i teraz, tembardziej, że twierdza nie jest tak niepoczesna, za jaką hrabia Weyhard chce ją uważać. Leży na górze skalistej, w której trudno czynić podkopy; mury, jeśli nie były nawet w dobrym stanie, to je już pewno do tej pory poprawiono, a co do zapasów broni, prochów i żywności, to tak bogaty klasztor ma niewyczerpane. Fanatyzm ożywi serca i… – I myślisz, mości pułkowniku, że zmuszą mnie do odstąpienia- – Tego nie myślę, mniemam jednak, że przyjdzie nam stać pod murami bardzo długo, przyjdzie posyłać po działa większe, niż te, które posiadamy, a wasza miłość masz do Prus ciągnąć. Trzeba obliczyć, ile czasu możemy poświęcić na Częstochowę, bo gdyby nas król jegomość dla pilniejszych spraw pruskich od oblężenia odwołał, mnisi niezawodnieby rozgłosili, żeś wasza miłość przez nich zmuszony był do odstąpienia. A wówczas, pomyśl wasza miłość, jaki uszczerbek poniosłaby twa sława Poliocertesa – nie mówiąc już o tem, że w całym kraju oporni znaleźliby zachętę- I tak… (tu zniżył głos Sadowski) sam tylko zamiar uderzenia na ów klasztor, niech się jeno rozgłosi – najgorsze uczyni wrażenie. Wasza miłość nie wiesz, bo tego żaden cudzoziemiec i nie papista wiedzieć nie może, czem jest Częstochowa dla tego narodu. Siła nam zależy na owej szlachcie, która się tak łatwo poddała, na owych panach, na wojskach kwarcianych, które wraz z hetmanami na naszę stronę przeszły. Bez nich nie dokazalibyśmy tego, cośmy dokazali. Ichto w połowie, ba, w większej części rękoma objęliśmy tę ziemię, a niech jeden strzał pod Częstochową padnie… kto wie… może ani jeden Polak przy nas nie zostanie… Tak wielka jest siła zabobonu!…. Może nowa straszna wojna rozgorzeć!… Müller przyznawał w duszy słuszność rozumowaniom Sadowskiego, co więcej jeszcze: zakonników wogóle, a częstochowskich szczególnie miał za czarowników – czarów zaś bał się ów szwedzki jenerał więcej, niż dział – jednakże chcąc się podroczyć, a może dysputę przeciągnąć, rzekł: – Waszmość tak mówisz, jakbyś był przeorem częstochowskim, albo… jakby od waszmości wypłatę okupu rozpoczęli- Sadowski był żołnierz śmiały i popędliwy, a że znał swoję wartość, więc obrażał się łatwo: – Ani słowa nie powiem więcej! – rzekł wyniośle. Müllera zkolei obruszył ton, jakim powyższe słowa były powiedziane. – Ja też waszmości o więcej nie proszę! – odpowiedział – a do narady wystarczy mi hrabia Weyhard. który ten kraj zna lepiej. Zobaczymy! – rzekł Sadowski i wyszedł z izby. Weyhard rzeczywiście zastąpił jego miejsce. Przyniósł on list, który tymczasem odebrał od pana krakowskiego Warszyckiego, z prośbą, aby klasztor zostawiono w spokoju; lecz z listu tego nieużyty człek wydobył wprost przeciwną radę: – Proszą się, – rzekł Müllerowi – zatem wiedzą, iż się nie obronią! W dzień później pochód na Częstochowę był w Wieluniu postanowiony. Nie trzymano go nawet w tajemnicy, skutkiem czego z wieluńskiego konwentu O. Jacek Rudnicki, profos, mógł wyruszyć na czas do Częstochowy z wiadomością. Biedny zakonnik nie przypuszczał także ani przez chwilę, aby Jasnogórcy mieli się bronić. Pragnął ich tylko uprzedzić, by wiedzieli, czego się trzymać i uzyskali dobre warunki. Jakoż wieść przygnębiła umysły braci zakonnej. W niektórych dusze zwątlały odrazu. Lecz ksiądz Kordecki pokrzepił ich, zdrętwiałych rozgrzał żarem własnego serca, dnie cudów obiecał, sam nawet widok śmierci miłym uczynił i tak zmienił ich tchnieniem ducha własnego, że mimowiednie poczęli się gotować na napad, jak zwykli byli gotować się na wielkie uroczystości kościelne, zatem z radością i solennie. Jednocześnie świeccy naczelnicy załogi, pan miecznik sieradzki i pan Piotr Czarniecki, czynili także ostatnie przygotowania. Spalono mianowicie wszystkie kramy, które tuliły się naokół murów fortecznych, a które mogły szturmy nieprzyjaciołom ułatwiać; nie oszczędzono nawet i budowli bliższych góry, tak, że przez cały dzień pierścień płomieni otaczał twierdzę; lecz gdy z kramów, belek i tarcic zostały tylko popioły, działa klasztorne miały przed sobą puste przestrzenie, nienajeżone żadnemi przeszkodami. Czarne ich paszcze poglądały swobodnie w dal, jakby wyglądając nieprzyjaciela niecierpliwie i pragnąc go jaknajprędzej swym złowrogim grzmotem powitać. Tymczasem zimna zbliżały się szybkim krokiem. Dął ostry północny wiatr, błoto zmieniało się w grudę, a rankami wody, co płytsze, ścinały się w nikłe lodowe skorupki; ksiądz Kordecki, obchodząc mury, zacierał swe zsiniałe ręce i mówił: – Bóg mrozy w pomoc nam zeszle! Ciężko będzie baterye sypać, podkopy czynić i przytem wy będziecie się do ciepłych izb luzować, a im akwilony zbrzydzą prędko oblężenie! Lecz właśnie dlatego samego powodu Burchard Müller pragnął skończyć prędko. Wiódł on ze sobą dziewięć tysięcy wojska, przeważnie piechoty i dziewiętnaście dział. Miał także dwie chorągwie jazdy polskiej, ale na nią rachować nie mógł, raz dlatego, że jazdy do brania wzgórzystej twierdzy użyć nie mógł, a powtóre, że ludzie szli niechętnie i z góry oświadczyli, że żadnego udziału w walkach nie wezmą. Szli raczej dlatego, aby w razie zdobycia twierdzy, ochronić ją przed drapieżnością zwyciężców. Tak przynajmniej żołnierzom mówili pułkownicy; szli wreszcie, bo Szwed rozkazywał, bo wszystkie wojska krajowe w jego były obozie i komendy musiały słuchać. Z Wielunia do Częstochowy droga krótka. W dniu 18 listopada miało się rozpocząć oblężenie. Lecz jenerał szwedzki liczył, że nie potrwa nad parę dni i że drogą układów twierdzę zajmie. Tymczasem ksiądz Kordecki przygotowywał dusze ludzkie. Przystępowano do nabożeństwa, jakby w wielkie i radosne święto i gdyby nie niepokój i bladość niektórych twarzy, możnaby było przypuszczać, że to wesołe a solenne -alleluja!- się zbliża. Sam przeor mszę celebrował, ozwały się wszystkie dzwony. Po mszy nabożeństwo nie ustawało jeszcze: wyszła bowiem wspaniała procesya na mury. Księdza Kordeckiego, niosącego Przenajświętszy Sakrament, prowadzili pod ręce miecznik sieradzki i pan Piotr Czarniecki. Przodem szły pacholęta w komżach, niosące trybularze na łańcuszkach, bursztyn i myrrę. Przed i za baldachimem postępowały szeregi białej braci zakonnej, ze wzniesionemi ku niebu głowami i oczyma, ludzie różnych wieków, począwszy od starców zgrzybiałych, skończywszy na młodzieniaszkach, którzy zaledwie do nowicyatu weszli. Żółte płomyki świec chwiały się na wietrze, a oni szli i śpiewali, zatopieni całkiem w Bogu, jakoby niczego więcej na tym świecie niepamiętni. Za nimi widziałeś pogolone głowy szlacheckie, zapłakane oblicza niewiast, ale spokojne pod łzami, wiarą i ufnością natchnięte. Szli i chłopi w sukmanach, długowłosi, do pierwszych chrześcian podobni; małe dzieci, dziewczęta i chłopcy, zmieszani w tłumie, łączyli swe anielskie cienkie głosiki z ogólnym chorałem. I Bóg słuchał tej pieśni, tego wylania serc, tego uciekania się zpod ucisków ziemskich pod jedyną ochronę skrzydeł Bożych. Wiatr ucichł, uspokoiło się powietrze, niebo wybłękitniało, a słońce jesienne rozlało łagodne, bladozłote, lecz ciepłe jeszcze światło na ziemię. Orszak obszedł raz mury, lecz nie wracał, nie rozpraszał się – szedł dalej. Blaski od monstrancyi padały na twarz przeora i ta twarz wydawała się od nich jakoby złota także i promienista. Ksiądz Kordecki oczy trzymał przymknięte, a na ustach miał nieziemski prawie uśmiech szczęścia, słodyczy, upojenia; duszą był w niebie, w jasnościach, w odwiecznem weselu, w niezmąconym spokoju. Lecz jak gdyby ztamtąd odbierał rozkazy, aby nie zapomniał o tym ziemskim kościele, o ludziach i o twierdzy i o tej godzinie, która miała nadejść, chwilami zatrzymywał się, otwierał oczy, wznosił monstrancyą i błogosławił. Więc błogosławił lud, wojsko, chorągwie kwitnące jak kwiaty, a migotliwe jak tęcza; potem błogosławił mury i wzgórze na okolice patrzące, potem błogosławił działa mniejsze i większe, kule ołowiane, żelazne, naczynia z prochem, dylowania przy armatach, stosy srogich narzędzi do odparcia szturmu służących; potem błogosławił wioskom na dalekościach leżącym i błogosławił północy, południu, wschodowi i zachodowi, jak gdyby chciał na całą okolicę, na całą tę ziemię moc Bożą rozciągnąć. Biła godzina druga z południa, procesya była jeszcze na murach. A wtem na krańcach, gdzie niebo zdawało się stykać z ziemią i rozciągały sio mgły sinawe, w tych mgłach właśnie zamajaczało coś i poczęło się poruszać, wypełzały jakieś kształty, zpoczątku mętne, które zwierając się stopniowo, stawały się coraz wyraźniejsze. Okrzyk nagle uczynił się na końcu procesyi: – Szwedzi! Szwedzi idą! Potem zapadła cisza, jakoby serca i języki zdrętwiały; dzwony tylko biły dalej. Lecz w ciszy zabrzmiał głos Kordeckiego, donośny, choć spokojny: – Bracia, radujmy się! godzina zwycięstw i cudów się zbliża! A w chwilę później: – Pod Twoję obronę uciekamy się, Matko, Pani, Królowo nasza! Tymczasem chmura szwedzka zmieniła się w niezmiernego węża, który przypełzał jeszcze bliżej. Widać już było jego straszliwe dzwona. Skręcał się, rozkręcał, czasem zamigotał pod światło połyskliwą stalową łuską, czasem ściemniał i pełzł, pełzł, wychylał się z oddalenia… Wkrótce oczy patrzące z murów mogły już szczegółowie wszystko rozpoznać. Najprzód szła jazda, za nią czworoboki piechoty; każdy pułk tworzył długi prostokąt, nad którym wznosił się w górze mniejszy, utworzony przez dzidy sterczące; dalej, hen, za piechotą wlokły się armaty z paszczami odwróconemi w tył i schylonemi ku ziemi. Leniwe ich cielska, czarne lub żółtawe, połyskiwały złowrogo w słońcu; jeszcze za niemi trzęsły się po nierównej drodze jaszcze z prochem i nieskończony szereg wozów z namiotami i wszelkiego rodzaju wojennym sprzętem… Groźny, ale piękny to był widok tego pochodu regularnego wojska, które jakby dla postrachu przedefilowało przed oczyma Jasnogórców. Następnie od całości oderwała się jazda i szła kłusem, kolebając się, jak poruszana wiatrem fala. Wnet rozpadła się na kilkanaście większych i mniejszych części. Niektóre oddziały przysuwały się ku fortecy; inne w mgnieniu oka rozlały się po okolicznych wioskach w pościgu za łupem; inne nakoniec poczęły objeżdżać twierdzę, opatrywać mury, badać miejscowość, zajmować pobliższe budowle. Pojedyńczy jezdcy przelatywali ciągle co koń wyskoczy od [262]większych kup ku głębokim oddziałom piechoty, dając znać oficerom, gdzie można się umieścić. Tętent i rżenie koni, krzyki, nawoływania, szmer kilku tysięcy głosów i głuchy hurkot armat dolatywały doskonale do uszu oblężonych, którzy dotychczas stali spokojnie na murach, jakby na widowisku, spoglądając zdziwionemi oczyma na ów wielki ruch i krętaninę wojsk nieprzyjacielskich. Doszły wreszcie pułki piechotne i poczęły błąkać się naokoło twierdzy, szukając miejsc najodpowiedniejszych do umocnienia się w pozycyach. Tymczasem uderzono na Częstochówkę, folwark przyległy klasztorowi, w którym nie było żadnego wojska, jedno chłopi pozamykani w chałupach. Pułk Finnów, który doszedł był tam pierwszy, uderzył z wściekłością na bezbronne chłopstwo. Wyciągano ich za włosy z chałup i poprostu zarzynano opornych; resztę ludności wypędzono z folwarku; jazda uderzyła na nią i rozegnała ją na cztery wiatry. Parlamentarz z wezwaniem Müllera do poddania zatrąbił jeszcze przedtem do wrót kościelnych, ale obrońcy, na widok rzezi i srogości żołnierskiej w Częstochówce, odpowiedzieli ogniem działowym. Teraz bowiem, gdy ludność miejscowa została wypędzona ze wszystkich pobliższych budowli, a roztasowywali się w nich Szwedzi, należało je zniszczyć coprędzej, by zpoza ich zasłony nieprzyjaciel nie mógł szkodzić klasztorowi. Zadymiły więc mury klasztorne naokół, jak boki okrętu otoczonego burzą i rozbójnikami. Ryk dział wstrząsnął powietrzem, aż mury klasztorne zadrżały, a szyby w kościele i zabudowaniach poczęły dźwięczeć. Kule ogniste, w postaci białawych chmurek, opisując złowrogie łuki, padały na schroniska szwedzkie, łamały krokwie, dachy, ściany i wnet słupy dymu podnosiły się z miejsc, w które kule padały. Pożar ogarniał budynki. Zaledwie roztasowane pułki szwedzkie umykały co duchu z zabudowań, a niepewne nowych stanowisk, przewalały się w różne strony. Bezład począł się w nie wkradać. Usuwano nieustawione jeszcze działa, by uchronić je przed pociskami. Müller zdumiał; nie spodziewał się ani takiego przyjęcia, ani takich puszkarzy na Jasnej Górze. Tymczasem nadchodziła noc, a że potrzebował wprowadzić ład w wojska, więc wysłał trębacza z prośbą o zawieszenie broni. Ojcowie zgodzili się łatwo. W nocy jednak spalono jeszcze ogromny spichrz z wielkiemi zapasami żywności, w którym stał pułk westlandzki. Pożar ogarnął budynek tak szybko, pociski zaś padały jeden za drugim tak celnie, że westlandczycy nie zdołali unieść muszkietów, ani nabojów, które też wybuchły w ogniu, roznosząc daleko naokoło płonące głownie. Szwedzi nie spali w nocy; czynili przygotowania, sypali baterye pod armaty, napełniali kosze ziemią, urządzali obóz. Żołnierz, lubo przez tyle lat wojny i w tylu bitwach zaprawiony, a z natury dzielny i wytrwały, nie czekał radośnie dnia następnego. Pierwszy dzień przyniósł klęskę. Armaty klasztorne wyrządziły tak znaczne szkody w ludziach, że najstarsi wojownicy w głowę zachodzili, przypisując je nieostrożnemu obejściu fortecy i zbytniemu zbliżeniu się do murów. Lecz owo jutro, choćby przyniosło zwycięstwo, nie obiecywało sławy, bo czemże było wzięcie nieznacznej twierdzy i klasztoru dla zdobywców tylu miast znamienitych i stokroć lepiej warownych- Tylko żądza bogatego łupu podtrzymywała ochotę, ale natomiast owa trwoga duszna, z którą polskie sprzymierzone chorągwie podstępowały pod przesławną Jasną Górę, udzieliła się jakoś i Szwedom. Tylko, że jedni drżeli przed myślą świętokradztwa, drudzy zaś obawiali się czegoś nieokreślonego, z czego sami nie zdawali sobie sprawy, a co nazywali ogólnem mianem czarów. Wierzył w nie sam Burchard Müller, jakżeż nie mieli wierzyć żołdacy- Zauważono zaraz, że gdy Müller zbliżał się do kościoła świętej Barbary, koń pod nim stanął nagle, podał się w tył, rozwarł chrapy, stulił uszy i parskając trwożnie, nie chciał naprzód postąpić. Stary jenerał nie pokazał po sobie trwogi, jednak następnego dnia wyznaczył to stanowisko księciu Heskiemu, sam zaś odciągnął z większemi działami w stronę północną klasztoru, ku wsi Częstochowie. Tam przez noc sypał szańce, by z nich nazajutrz uderzyć. Ledwie tedy rozbłysło na niebie, rozpoczęła się walka artyleryi; lecz tym razem pierwsze zagrały działa szwedzkie. Nieprzyjaciel nie myślał zrazu uczynić w murach wyłomu, by przezeń do szturmu się rzucić; chciał tylko przerazić, zasypać kulami kościoł i klasztor, wzniecić pożary, podruzgotać działa, pobić ludzi, rozszerzyć trwogę. Na mury klasztorne wyszła znów procesya, bo nic tak nie ukrzepiało walczących, jak widok Przenajświętszego Sakramentu i spokojnie z nim idących zakonników. Działa klasztorne odpowiadały grzmotem na grzmot, błyskawicą na błyskawice, ile mogły, ile ludziom sił i tchu w piersi starczyło. Ziemia też zdawała się trząść w posadach. Morze dymu rozciągnęło się nad klasztorem i kościołem. Co za chwile, co za widoki dla ludzi (a wielu takich było w twierdzy), którzy nigdy w życiu nie patrzyli w krwawe oblicze wojny! Ów huk nieustający, błyskawice, dymy, wycia kul rozdzierających powietrze, straszliwy chychot granatów, szczękanie pocisków o bruki, głuche uderzenia o ściany, dźwięk rozbijanych szyb, wybuchy pękających kul ognistych, świst ich skorup, chrobot i trzaskanie dylowań, chaos, zniszczenie, piekło!… W czasie tego ani chwili spoczynku, ani oddechu dla wpół zduszonych dymem piersi, coraz nowe stada kul, a wśród zamieszania głosy przerażające w różnych stronach twierdzy, kościoła i klasztoru. – Pali się! wody! wody! – Na dachy z bosakami!… Płacht więcej! Na murach zaś okrzyki rozgrzanych walką żołnierzy: – Wyżej działo!… wyżej!… pomiędzy budynki!… ognia!… Około południa dzieło śmierci wzmogło się jeszcze. Zdawać się mogło, że gdy dymy opadną, oczy szwedzkie ujrzą tylko stos kul i granatów na miejscu klasztoru. Kurzawa wapienna ze ścian obitych kulami wzbijała się i mieszając się z dymami, przesłaniała świat. Wyszli księża z relikwiami egzorcyzmować owe tumany, aby nie przeszkadzały obronie. Huk dział stał się przerywany, ale tak gęsty, jak oddech zdyszanego smoka. Nagle na wieży, świeżo odbudowanej po zeszłorocznym pożarze, ozwały się trąby wspaniałą harmonią pobożnej pieśni. Płynęła z góry ta pieśń i słychać ją było naokół, słychać wszędy, aż na bateryach szwedzkich. Do dźwięku trąb dołączyły się wkrótce głosy ludzkie i wśród ryku, świstu, okrzyków, łoskotu, grzechotania muszkietów, rozlegały się słowa:
Bogarodzica, Dziewica, Bogiem sławiona Marya!…
Tu wybuchło kilkanaście granatów; trzask dachówek i krokwi, a potem krzyk: -wody!- – targnął słuchem i… znów pieśń płynęła dalej spokojnie:
U Twego Syna, hospodyna. Spuści nam, ziści nam Chlebny czas, zbożny czas…
Kmicic, stojąc na murach przy dziale, naprzeciw wsi Częstochowy, w której były stanowiska Müllera i zkąd największy szedł ogień, odtrącił mniej wprawnego puszkarza i sam pracować zaczął. A pracował tak dobrze, że wkrótce, chociaż to był listopad i dzień chłodny, zrzucił tołub lisi, zrzucił żupan i w samych tylko szarawarach i koszuli pozostał. Ludziom, nieobeznanym z wojną, rosło serce na widok tego żołnierza z krwi i kości, dla którego to wszystko, co się działo, ów ryk armat, stada kul, zniszczenie, śmierć – zdawały się być tak zwyczajnym żywiołem, jak ogień dla salamandry. Brew miał namarszczoną, ogień w oczach, rumieńce na policzkach i jakąś dziką radość w twarzy. Co chwila pochylał się na działo, cały zajęty mierzeniem, cały oddany walce, na nic niepamiętny; celował, zniżał, podnosił, wreszcie krzyczał: -ognia!- – a gdy Soroka przykładał lont, on biegł na zrąb, patrzył i od czasu do czasu wykrzykiwał: – Pokotem! pokotem! Orle jego oczy przenikały przez dymy, kurzawę; skoro między budynkami ujrzał gdzie zbitą masę kapeluszów lub hełmów, wnet druzgotał ją i rozpraszał celnym pociskiem, jakby piorunem. Chwilami wybuchał śmiechem, gdy większe, niż zwykle, sprawił zniszczenie. Kule przelatywały nad nim i obok – on nie spojrzał na żadną, nagle po strzale poskoczył na zrąb, wpił oczy w dal i zakrzyknął: – Działo rozbite!… Tam teraz jeno trzy sztuki grają!… Do południa ani odetchnął. Pot zlewał mu czoło, koszula dymiła; twarz miał uczernioną sadzą, a oczy świecące. Sam pan Piotr Czarniecki podziwiał celność jego strzałów i kilkakrotnie w przerwach rzekł mu: – Waści wojna nie nowina! To i widać zaraz! Gdzieś się tak wyuczył- O godzinie trzeciej na bateryi szwedzkiej zamilkło drugie działo, rozbite celnym Kmicicowym strzałem. Resztę pozostałych ściągnięto w jakiś czas później z szańców. Widocznie Szwedzi uznali tę pozycyą za niemożliwą do utrzymania. Kmicic odetchnął głęboko. – Spocznij! – rzekł mu Czarniecki. – Dobrze! jeść mi się chce – odpowiedział rycerz. – Soroka! daj co masz pod ręką! Stary wachmistrz uwinął się wprędce. Przyniósł gorzałki w blaszance i ryby wędzonej. Pan Kmicic jeść począł chciwie, podnosząc od czasu do czasu oczy i patrząc na przelatujące nieopodal granaty, tak, jakby patrzył na wrony. A jednak leciało ich dosyć, nie od Częstochowy, ale właśnie z przeciwnej strony; mianowicie te wszystkie, które przenosiły klasztor i kościoł. – Lichych mają puszkarzów, za wysoko podnoszą działa: – rzekł pan Andrzej, nie ustając jeść – patrzcie, wszystko przenosi i idzie na nas! Słuchał tych słów młody mniszeczek, siedemnastoletnie pacholę, które ledwie do nowicyatu wstąpiło. Podawał on ciągle poprzednio kule do nabijania i nie ustępował, chociaż każda żyłka trzęsła się w nim ze strachu, bo pierwszy raz wojnę oglądał. Kmicic imponował mu w niewypowiedziany sposób swym spokojem i teraz usłyszawszy jego słowa, przygarnął się mimowolnym ruchem ku niemu, jakby chcąc szukać opieki i schronienia pod skrzydłami tej potęgi. – Zali mogą nas dosięgnąć z tamtej strony- – zapytał. – Czemu nie! – odpowiedział pan Andrzej. – A co, miły braciszku, także się to boisz- – Panie! – odpowiedziało drżące pacholę, – wyobrażałem sobie wojnę straszną, alem nie myślał, żeby była tak straszna! – Nie każda kula zabija, inaczejby już ludzi nie było na świecie, bo matkiby nie nastarczyły rodzić. – Najwięcej, panie, strach mi owych kul ognistych, owych granatów. Czemuto one rozpękają się z takim hukiem-… Matko Boża ratuj!… i tak okrutnie ludzi ranią-… – Ja ci wytłómaczę, zyskasz na eksperyencyi, ojczyku. Owóż kula to jest żelazna, a wewnątrz drążona, prochami naładowana. W jednem miejscu ma zaś dziurę dość małą, w której tuleja z papieru, albo czasem z drewna siedzi – Jezu Nazareński! tuleja siedzi- – Tak jest! zaś w tulei kłak wysiarkowany, który się przy wystrzale zapala. Owóż kula powinna upaść tuleją na ziemię, by ją sobie wbić do środka, wonczas ogień dochodzi do prochów i kulę rozrywa. Wiele wszelako kul pada nie na tuleję, ale i to nic nie szkodzi, bo przecie jak ogień dojdzie, to wybuch nastąpi… Nagle Kmicic wyciągnął rękę i począł mówić szybko: – Patrz! patrz! oto! ot masz eksperyment! – Jezus! Marya! Józef! – krzyknął braciszek, na widok nadlatującego granatu. Granat tymczasem spadł na majdan i warcząc, wichrząc, zaczął podskakiwać po bruku, wlokąc za sobą dymek błękitny, przewrócił się raz i drugi, przytoczył aż pod mur, na którym siedzieli, wpadł w kupę mokrego piasku, usypaną wysoko aż do blanków i tracąc zupełnie siłę, pozostał bez ruchu. Padł na szczęście tuleją do góry, lecz kłak nie zgasł, bo dym podniósł się natychmiast. – Na ziemię!… na twarze!… – poczęły wrzeszczeć przerażone głosy. – Na ziemię! na ziemię! Lecz Kmicic w tej samej chwili zsunął się po kupie piasku, błyskawicznym ruchem dłoni chwycił za tuleję, szarpnął, wyrwał i wznosząc rękę z palącym się kłakiem, począł wołać: – Wstawajcie! Jakoby kto psu zęby wybrał! Już on teraz i muchy nie zabije! To rzekłszy, kopnął leżący czerep. Obecni zdrętwieli, widząc ten nadludzkiej odwagi uczynek i przez czas jakiś nikt słowa nie śmiał przemówić; nakoniec Czarniecki zakrzyknął: – Szalony człecze! Toż gdyby pękło, na prochby cię zmieniło! A pan Andrzej rozśmiał się tak szczerze, że aż błysnął zębami jak wilk. – Albo to nam prochów nie trzeba- Nabilibyście mną armatę i jeszczebym po śmierci napsuł Szwedów! – Niechże cię kule biją! Gdzie u ciebie bojaźń mieszka- Młody mniszek złożył ręce i poglądał z niemem uwielbieniem na Kmicica. Lecz widział jego czyn i ksiądz Kordecki, który właśnie zbliżał się w tę stronę. Ten nadszedł, wziął pana Andrzeja obu rękoma za głowę, następnie położył na niej znak krzyża. – Tacy jak ty, nie poddadzą Jasnej Góry! – rzekł – aleć zakazuję żywot potrzebny narażać. Już strzały cichną i nieprzyjaciel schodzi z pola; weźże tę kulę, wysyp z niej proch i ponieś ją Najświętszej Pannie do kaplicy. Milszy Jej będzie ten podarek, niźli te perły i jasne kamuszki, któreś Jej podarował! – Ojcze! – odrzekł rozrzewniony Kmicic – co tam wielkiego!… Jabym dla Najświętszej Panny… Ot! słów w gębie nie staje!… Jabym na męki, na śmierć… Jabym nie wiem co był gotów uczynić, byle Jej służyć… I łzy błysły w oczach pana Andrzeja, a ksiądz Kordecki rzekł: – Chodźże do Niej i z temi łzami, póki nie obeschną. Łaska Jej spłynie na ciebie, uspokoi cię, pocieszy, sławą i czcią przyozdobi! To rzekłszy, wziął go pod ramię i poprowadził do kościoła, pan Czarniecki zaś spoglądał za nimi czas jakiś, wreszcie rzekł: – Siła widziałem w życiu odważnych kawalerów, którzy za nic sobie pericula ważyli, ale ten Litwin, to chyba d… Tu uderzył się w gębę dłonią pan Piotr, aby sprośnego imienia w świętem miejscu nie wymówić.
Rozdział XV
Walka na armaty nie przeszkadzała wcale układom. Postanowili korzystać z nich ojcowie za każdym razem, chcąc łudzić nieprzyjaciela i zwłóczyć, aby przez ten czas doczekać się jakiejkolwiek pomocy, albo przynajmniej zimy surowej; Müller zaś nie przestawał wierzyć, że zakonnicy pragną tylko najlepsze warunki wytargować. Wieczorem więc, po owej strzelaninie, wysłał znów pułkownika Kuklinowskiego z wezwaniem do poddania się. Temu Kuklinowskiemu pokazał przeor salwę-gwardyą królewską, którą odrazu zamknął mu usta. Lecz Müller miał późniejszy rozkaz królewski zajęcia Bolesławia, Wielunia, Krzepic i Częstochowy. – Zanieś im waszmość ten rozkaz – rzekł do Kuklinowskiego – bo tak myślę, że po okazaniu go zbraknie im materyi do wykrętów. Lecz się mylił. Ksiądz Kordecki oświadczył, iż jeśli rozkaz obejmuje Częstochowę, niechże ją sobie jenerał szczęśliwie zajmuje, przyczem może być pewny, że ze strony klasztoru nie dozna żadnej przeszkody, ale Częstochowa nie jest Jasną Górą, ta zaś ostatnia nie jest w rozkazie wymieniona. Usłyszawszy tę odpowiedź Müller, poznał, że z bieglejszymi od siebie dyplomatami ma do czynienia; jemuto właśnie zabrakło racyi – pozostawały tylko armaty. Jednakże przez noc trwało zawieszenie broni. Szwedzi pracowali usilnie nad wzniesieniem potężniejszych szańców; jasnogórcy opatrywali szkody wczorajsze i ze zdumieniem przekonali się, że ich nie było. Gdzieniegdzie połamane dachy i krokwie, gdzieniegdzie płaty tynku opadłego z murów – oto wszystko. Z ludzi nikt nie poległ, nikt nie został nawet skaleczony. Ksiądz Kordecki, obchodząc mury, mówił z uśmiechem do żołnierzy: – Patrzcie jeno, nie tak straszny ów nieprzyjaciel i jego bombardy, jak mówiono. Po odpuście nieraz większe szkody się trafiają. Opieka Boska nas strzeże, ręka Boża nas piastuje, ale wytrwajmy tylko, to jeszcze większe cuda zobaczymy! Nadeszła niedziela, święto Ofiarowania Najświętszej Panny. W nabożeństwie nie było przeszkody, bo Müller oczekiwał na ostateczną odpowiedź, którą zakonnicy obiecali przesłać po południu. Tymczasem pomni na słowa pisma: jako dla przestraszenia Filistynów Izrael obnosił arkę Bożą koło obozu, chodzili znów procesyonalnie z monstrancyą. List wysłano o godzinie drugiej, ale nie z poddaniem się, tylko z powtórzeniem odpowiedzi danej Kuklinowskiemu, iż kościoł i klasztor zowią się Jasną Górą, miasto zaś Częstochowa wcale do klasztoru nie należy. -Dlategoto błagamy usilnie jego dostojność, – pisał ksiądz Kordecki – abyś zechciał zostawić w pokoju Zgromadzenie nasze i kościoł Bogu i Najświętszej Bogarodzicy poświęcony, iżby w nim cześć Boga na przyszłość pozostała, gdzieby zarazem Majestat Boski błagano o zdrowie i powodzenie najjaśniejszego króla. Tymczasem my niegodni, zanosząc nasze prośby, polecamy się najusilniej łaskawym względom waszej dostojności, pokładając ufność w jego dobroci, po której i na przyszłość wiele sobie obiecujemy…-. Byli przy czytaniu tego listu obecni: Wrzeszczowicz, Sadowski, Horn, gubernator Krzepicki, de Fossis, znakomity inżynier, nakoniec książe Heski, człowiek młody, wyniosły bardzo, który lubo podkomendny Müllera, chętnie mu swą wyższość okazywał. Ten więc uśmiechnął się złośliwie i powtórzył z przyciskiem zakończenie listu: – Po dobroci waszej wiele sobie obiecują; to przymówka o kwestę, panie jenerale. Zadam wam jedno pytanie, mości panowie: czy mnichy lepiej się proszą, czy lepiej strzelają- – Prawda! – rzekł Horn. – Przez te pierwsze dnie straciliśmy tylu ludzi, że i dobra bitwa więcej nie weźmie! – Co do mnie, – mówił dalej książe Heski – pieniędzy nie potrzebuję, sławy nie zyskam, a nogi w tych chałupach odmrożę. Co za szkoda, żeśmy do Prus nie poszli; kraj bogaty, wesoły, jedno miasto lepsze od drugiego. Müller, który czynił prędko, ale myślał powoli, dopiero w tej chwili wyrozumiał sens listu, poczerwieniał więc i rzekł: – Mnisi drwią z nas, mości panowie! – Intencyi nie było, ale na jedno to wychodzi! – odrzekł Horn. – Więc do szańców! Mało było wczoraj ognia i kul! Rozkazy dane przeleciały szybko z jednego końca linij szwedzkich w drugi. Szańce pokryły się sinawemi chmurami, klasztor odpowiedział wnet z całą energią. Tym razem jednak działa szwedzkie lepiej ustawione, większą poczęły czynić szkodę. Sypały się bomby ładowne prochem, ciągnące za sobą warkocz płomienia. Rzucano także rozpalone pochodnie i kłęby konopi przesiąkniętych żywicą. Jak czasem stada wędrownych żórawi, znużone długim lotem, obsiadają wzgórza wyniosłe, tak roje tych ognistych posłanników padały na szczyty kościoła i na drewniane dachy zabudowań. Kto nie brał udziału w walce, kto nie był przy armatach, ten siedział na dachach. Jedni czerpali wodę w studniach, drudzy ciągnęli sznurami wiadra, trzeci tłumili pożar mokremi płachtami. Niektóre kule łupiąc belki i krokwie wpadały na strychy i wnet dym a woń spalenizny napełniała wnętrze budynków. Lecz i na strychach czyhali obrońcy z beczkami wody. Najcięższe bomby przebijały nawet i pułapy. Mimo nadludzkich wysileń, mimo czujności, zdawało się, że pożoga prędzej czy później musi ogarnąć klasztor. Pochodnie i kłęby konopne, spychane drągami z dachów, utworzyły pod ścianami stosy gorejące. Okna pękały od żaru, a niewiasty i dzieci, zamknięte w izbach, dusiły się dymem i gorącem. Ledwie pogaszono jedne pociski, ledwie wody spłynęły po zrębach., leciały nowe stada rozpalonych kul, płonących szmat, skier, żywego ognia. Cały klasztor był nim objęty, rzekłbyś: niebo otworzyło się nad nim i ulewa piorunów nań spada; jednak gorzał, a nie palił się, płonął i nie zapadał w rumowisko; co więcej, wśród tego morza płomieni śpiewać począł, jak ongi młodzieńcy w piecu ognistym. Albowiem tak samo, jak dnia wczorajszego, ozwała się pieśń z wieży z towarzyszeniem trąb. Ludziom stojącym na murach i pracującym przy działach, którzy w każdej chwili mogli sądzić, że tam już wszystko płonie i w gruzy się wali za ich plecami, pieśń ta była jakby balsam kojący, zwiastowała im bowiem ciągle i ustawicznie, że stoi klasztor, stoi kościoł, że płomień dotąd nie zwyciężył wysileń ludzkich. Odtąd też weszło w zwyczaj podobną harmonią osładzać sobie niedolę oblężenia i straszliwy krzyk srożącego się żołnierstwa oddalać od uszu niewieścich. Lecz i w obozie szwedzkim czyniła owa pieśń i kapela niemałe wrażenie. Żołnierze na szańcach słuchali jej najprzód z podziwem, potem z zabobonnym strachem. – Jakto- – mówili między sobą – rzuciliśmy na ów kurnik tyle żelaza i ognia, że niejedna potężna twierdza z popiołem i dymem jużby uleciała, a oni sobie wygrywają radośnie… Coto jest-… – Czary! – odpowiadali inni. – Kule się tamtych ścian nie imają. Z dachów granaty staczają się, jakobyś bochenkami rzucał. Czary! czary! – powtarzali. – Nic nas tu dobrego nie spotka! Starszyzna nawet gotowa była przypisać tym dźwiękom tajemnicze jakieś znaczenie. Lecz niektórzy tłómaczyli to inaczej i Sadowski rzekł głośno, umyślnie, aby go Müller mógł słyszeć: – Musi się im dobrze dziać, skoro się weselą, czyli, że dotąd napróżno tylko napsuliśmy tyle prochów. – Których nie mamy wiele – rzekł książe Heski. – Ale za to mamy wodza Poliocertesa – odrzekł Sadowski takim tonem, że nie można było wyrozumieć, czy drwi, czy chce Müllerowi pochlebić. Lecz ten wziął to widocznie przeciw sobie, bo wąsa przygryzł. – Zobaczymy, czy za godzinę będą jeszcze grali! – rzekł, zwracając się do swego sztabu. I rozkazał podwoić ogień. Lecz rozkazy jego spełniono zbyt gorliwie. W pośpiechu za wysoko podnoszono działa, skutkiem czego kule poczęły przenosić. Niektóre dolatywały, szybując nad kościołem i klasztorem, aż do przeciwległych szańców szwedzkich; tam druzgotały dylowania, rozrzucały kosze, zabijały ludzi. Godzina jedna upłynęła, potem druga. Z wieży kościelnej rozlegała się ciągle uroczysta muzyka. Müller stał z perspektywą w Częstochowie. Patrzył długo. Obecni zauważyli, że ręka, którą trzymał perspektywę przy oczach, drżała mu coraz silniej; nakoniec zwrócił się do obecnych i zakrzyknął: – Strzały nie szkodzą wcale kościołowi! Tu gniew niepohamowany, szalony, ogarnął starego wojownika. Cisnął lunetę o ziemię, aż rozbryzła się w sztuki. Wścieknę się od tej muzyki! – wrzasnął. W tej chwili inżynier de Fossis przygalopował do niego. – Panie jenerale, – rzekł – podkopu nie można robić. Pod warstwą ziemi skała leży. Tutaj trzebaby górników. Müller zaklął; lecz jeszcze nie dokończył przekleństwa, gdy znowu oficer z częstochowskiego szańcu przybiegł pędem i salutując pożołniersku, ozwał się: – Największe działo nam rozbito! Czy zaciągnąć drugie ze Lgoty- Ogień istotnie osłabł nieco – muzyka rozlegała się coraz uroczyściej. Müller odjechał do swej kwatery, nie rzekłszy ani słowa. Lecz nie wydał rozkazów wstrzymujących walkę. Postanowił zmęczyć oblężonych. Wszak tam w twierdzy zaledwie dwustu ludzi było załogi, on zaś miał ciągle świeżych żołnierzy do zmiany. Nadeszła noc, działa grzmiały bezustanku; lecz klasztorne odpowiadały żywo, żywiej nawet, niż w dzień, bo ognie szwedzkie wskazywały im cel gotowy. Nieraz bywało, że ledwie żołnierze obsiedli ognisko i wiszący w niem kocieł, gdy naraz nadlatywała z ciemności fasskula klasztorna, jakby duch śmierci. Ognisko rozbryzgiwało się w drzazgi i skry, żołnierze rozbiegali się z wrzaskiem nieludzkim i albo szukali przy innych towarzyszach schronienia, albo błąkali się wśród nocy zziębli, głodni, przerażeni. Koło północy ogień klasztorny wzmocnił się tak dalece, że w promieniu strzału ani podobna było rozpalić drewek. Zdawało się, że oblężnicy mówią mową dział następne słowa: -Chcecie nas zmęczyć… próbujcie, sami wyzywamy!- Wybiła godzina pierwsza i druga. Począł mżyć drobny deszcz w postaci mgły zimnej, a przenikliwej, która zbijała się miejscami jakoby w słupy, kolumny a mosty, czerwieniące się od ognia. Przez owe fantastyczne słupy i arkady widać było chwilami groźne zarysy klasztoru, który się zmieniał w oczach; raz zdawał się wyższym, niż zwykle, to znów jakoby zapadał w otchłań. Od szańców aż do jego murów wyciągały się jakieś złowrogie sklepienia i korytarze, utworzone z mgły i ciemności, a temi korytarzami nadlatywały kule, śmierć niosące. Chwilami całe powietrze nad klasztorem stawało się jasne, jakby je oświeciła błyskawica. Wówczas mury, wyniosłe ściany i wieże zarysowywały się jaskrawo, potem znów gasły. Żołnierze poczęli patrzeć przed siebie z trwogą ponurą i zabobonną. Raz wraz też trącał jeden drugiego i szeptał: – Widziałeś- Ten klasztor zjawia się i znika naprzemian… To nieludzka moc! – Widziałem lepiej – mówił drugi. – Celowaliśmy tem właśnie działem, co pękło, gdy nagle cała forteca poczęła skakać i drygać, jakoby ją kto na linie do góry podnosił i zniżał. Celuj tu do takiej fortecy, trafiaj! To rzekłszy żołnierz, rzucił szczotkę działową i po chwili dodał: – Nic tu nie wystoimy!… Nie powąchamy ich pieniędzy… Brr! zimno! Macie tam maźnicę ze smołą, zapalcie, choć ręce ogrzejem! Jeden z żołnierzy począł rozpalać smołę z pomocą siarkowanych nici. Rozpalił najprzód kwacz, potem zaczął go zwolna zanurzać. – Zgaście światło! – zabrzmiał głos oficera. Lecz niemal jednocześnie rozległ się szum fasskuli, potem krzyk krótki, urywany i światło zgasło. Noc ciężkie przyniosła straty Szwedom. Naginęło mnóstwo ludzi przy ogniach; w niektórych miejscach rozegnano ich tak, że niektóre pułki raz wpadłszy w zamieszanie, nie mogły do samego rana przyjść do sprawy. Oblężeni, jakby chcąc okazać, że snu nie potrzebują, strzelali coraz gęściej. Brzask oświecił na murach twarze zmęczone, blade, bezsenne, ale ożywione gorączką. Ksiądz Kordecki w nocy leżał krzyżem w kościele; skoro świt, pojawił się na murach i błogi głos jego rozlegał się przy działach, na kortynach, koło bram: – Bóg dzień czyni, dzieci… Niech będzie światło jego błogosławione! Niema szkód ni w kościele, ni w zabudowaniach… Ogień ugaszony, życia nikt nie stracił. Panie Mosiński! kula ognista wpadła pod kolebkę waszmościnego dzieciątka i zgasła, szkody mu nijakiej nie uczyniwszy. Podziękuj Najświętszej Pannie i odsłuż Jej! – Niech będzie Jej imię wysławione! – odrzekł Mosiński – służę jak mogę! Przeor poszedł dalej. Świtało już zupełnie, gdy stanął przy Czarnieckim i Kmicicu. Kmicica nie spostrzegł, bo przelazł na drugą stronę obejrzeć dylowania, które kula szwedzka nieco uszkodziła. Ksiądz zaraz spytał: – A gdzieto Babinicz- zali nie śpi- – Ja zaś miałbym spać w taką noc! – odpowiedział pan Andrzej, gramoląc się na mur. – Tożbym sumienia nie miał! Lepiej czuwać na ordynansie Najświętszej Panny. – Lepiej, lepiej, służko wierny! – odrzekł ksiądz Kordecki. Lecz pan Andrzej zobaczył w tej chwili połyskujące zdała mdłe światełko szwedzkie i zaraz zakrzyknął: – Ogień tam, ogień! rychtuj! wyżej! w nich psubratów! Uśmiechnął się ksiądz Kordecki, jak archanioł, widząc taką gorliwość i wrócił do klasztoru, by spracowanym polewki piwnej, smakowicie kostkami sera kraszonej, podesłać. Jakoż w pół godziny potem pojawiły się niewiasty, księża i dziadkowie kościelni, niosąc dymiące garnki i dzbany. Chwycili je skwapliwie żołnierze i wkrótce wzdłuż całych murów rozległo się łakome siorbanie. Chwalili też sobie ów napitek, mówiąc: – Nie dzieje się nam krzywda w służbie u Najświętszej Panny! wikt zacny! – Gorzej Szwedom! – mówili inni – źle im było warzyć strawę tej nocy, gorzej będzie przyszłej. – Mają dosyć, psiawiary! Pewnie we dnie dadzą sobie i nam odpocznienie. Już im teraz i armacięta musiały od ciągłego kichania pochrypnąć. Lecz żołnierze mylili się, bo dzień nie miał przynieść spoczynku. Gdy rankiem oficerowie, przychodzący z raportami, donieśli Müllerowi, że skutek nocnej strzelaniny jest żaden, że owszem im samym przyniósł znaczne szkody w ludziach, jenerał zaciął się i kazał dalej ogień prowadzić. – Przecie się wreszcie znużą! – rzekł do księcia Heskiego. – W prochach ekspens niezmierny – odrzekł ów oficer. – Przecie i oni ekspensują- – Oni muszą mieć nieprzebrane zapasy saletry i siarki a węgla sami im dostarczymy, jeśli uda nam się choć jednę budę zapalić. W nocy podjeżdżałem pod mury i mimo huku słyszałem wyraźnie młyn, nie może to być inny młyn, jak prochowy. – Każę do zachodu słońca strzelać tak mocno, jak wczoraj. Na noc odpoczniem. Zobaczym, czyli poselstwa nie wyszlą. – Wasza dostojność wiesz, że wysłali do Wittenberga- – Wiem, wyszlę i ja po największe kolubryny. Jeśli ich nie można będzie nastraszyć, albo pożaru wzniecić od środka, trzeba będzie wyłom uczynić. – Spodziewasz się więc wasza dostojność, że feldmarszałek pochwali oblężenie- – Feldmarszałek wiedział o moim zamiarze i nie mówił nic – odrzekł szorstko Müller. – Jeśli mnie tu niepowodzenie ścigać dalej będzie, to pan feldmarszałek zgani, nie pochwali i na mnie całej winy złożyć nie omieszka. Król jegomość jemu odda słuszność, to wiem. Nie małom już ucierpiał od zgryźliwego humoru pana feldmarszałka, jakbyto moja wina była, że go, jako Włosi mówią: mal francese trawi. – O tem, że na wasze dostojność zwali winę, nie wątpię, zwłaszcza, gdy się pokaże, że Sadowski ma słuszność. – Co za słuszność- Sadowski za tymi mnichami przemawia, jak gdyby był u nich na żołdzie! Co on powiada- – Powiada, że te wystrzały rozlegną się w całym kraju od Bałtyku aż po Karpaty. – Niechże król jegomość każe w takim razie skórę z Wrzeszczowicza ściągnąć i jako wotum do tego klasztoru ją poszle, boto on instygował owo oblężenie. Tu Müller porwał się za głowę. – Ale trzeba kończyć na gwałt! Tak mi się zdaje, tak mi coś mówi, że w nocy oni wyszlą kogoś dla układów. Tymczasem ognia i ognia! Przeszedł więc dzień do wczorajszego podobny, pełen grzmotów, dymu i płomienia. Wiele jeszcze takich miało przejść ponad Jasnogórą. Lecz oni gasili pożary i strzelali z niemniejszem męstwem. Połowa żołnierzy szła na spoczynek, druga połowa była na murach przy działach. Ludzie poczęli oswajać się z ustawicznym hukiem, zwłaszcza, gdy przekonali się, że szkód wielkich niema. Mniej doświadczonych krzepiła wiara, ale byli pomiędzy nimi i starzy żołnierze, obeznani z wojną, którzy służbę pełnili jak rzemiosło. Ci dodawali otuchy wieśniakom. Soroka wielką uzyskał wśród nich powagę, bo wiele życia strawiwszy na wojnie, tak był obojętny na jej hałasy, jak stary szynkarz na krzyki pijących. Wieczorem gdy strzały ucichły, opowiadał towarzyszom o oblężeniu Zbaraża. Sam w niem nie był, ale wiedział o niem dokładnie od żołnierzy, którzy je przetrwali i tak mówił: – Tam zwaliło się Kozactwa, Tatarstwa i Turków tyle, że samych kuchtów więcej było, niźli tu wszystkich Szwedów. A dlatego im się nasi nie dali. Prócz tego tu złe duchy nie mają mocy nijakiej, a tam jeno przez piątek, sobotę i niedzielę dyabli nie wspomagali hultajstwa, a przez resztę dni po całych nocach straszyli. Posyłali śmierć na okop, żeby się pokazywała żołnierzom i serce im do bitwy odejmowała. Wiem od takiego, który ją sam widział. – Widziałże ją- – pytali ciekawie chłopi, kupiąc się koło wachmistrza. – Na własne oczy! Szedł od kopania studni, bo im tam wody brakło, a co było w stawach, to śmierdziała. Idzie, idzie, aż patrzy, naprzeciw niego podchodzi jakaś figura w czarnej płachcie. W czarnej, nie w białej- – W czarnej; na wojnę w czarną się ona ubiera. Mroczyło się. Przybliża się żołnierz: -Werdo– – pyta – ona nic. Dopiero pociągnął za płachtę – patrzy: kościotrup. -A ty tu czego– – -Ja – powiada jestem śmierć i przyjdę po ciebie za tydzień-. – Żołnierz pomiarkował, że źle. -Czemuto – pyta – dopiero za tydzień- to ci prędzej nie wolno- – A ona na to: -Przed tygodniem nic ci uczynić nie mogę, bo taki rozkaz-. – Żołnierz myśli sobie: -Trudno! ale kiedy ona mi teraz nic zrobić nie może, to niechże jej choć za swoję odpłacę-. Kiedy nie owinie ją w płachtę, kiedy nie zacznie o kamienie gnatami walić! Ona w krzyk i nuż się prosić: -Przyjdę za dwa tygodnie-. – -Nie może być!- -Przyjdę za trzy, za cztery, za dziesięć, po oblężeniu, za rok, za dwa, za piętnaście!- – -Nie może być!- – -Przyjdę za pięćdziesiąt lat!- – Pomiarkował się żołnierz, bo już miał pięćdziesiąt, myśli sobie: -Sto – dość!- Puścił ją. A sam zdrowy i żyw do tej pory; do bitwy chodzi, jak w taniec, bo co mu tam! – A żeby się zaląkł, toby już było po nim- – Najgorzej się śmierci bać! – odrzekł poważnie Soroka. – On żołnierz i innym dobra przysporzył, bo jak ci ją zbił, jak ci ją utrudził, tak ją na trzy dni zemdliło i przez ten czas nikt w obozie nie poległ, chociaż wycieczkę czynili. – A my to nie wyjdziemy kiedy nocą na Szwedów- – Nie nasza głowa – odparł Soroka. Usłyszał ostatnie pytanie i ostatnią odpowiedź Kmicic, który stał nieopodal i w głowę się uderzył. Potem popatrzył na szańce szwedzkie. Noc już była. Na szańcach od godziny panowała cisza zupełna. Strudzony żołnierz spał widocznie przy działach. Daleko, na dwa strzelenia z armat, połyskiwało kilkanaście ogniów, ale przy samych szańcach grube panowały ciemności. – Ani im to w głowie, ani podejrzewają, ani mogą przypuścić! – szepnął do siebie Kmicic. I udał się wprost do pana Czarnieckiego, który siedząc przy lawecie, liczył paciorki różańca i stukał jedną nogą o drugą, bo mu zmarzły. – Chłodno – rzekł ujrzawszy Kmicica – i głowa cięży od tego huku przez dwa dni i jednę noc. W uszach mi ciągle dzwoni. – Komuby od takich hałasów nie dzwoniło. Ale dziś będziem mieli spoczynek. Pospali się tam na dobre. Możnaby ich zejść, jak niedźwiedzia w barłogu; nie wiem, czyby ich nawet rusznice przebudziły… – O! – rzekł Czarniecki, podnosząc głowę – o czem myślisz- – Myślę o Zbarażu, że tam oblężeni przez wycieczki niejednę srogą klęskę hultajstwu zadali. – A tobie, jak wilkowi po nocy, krew na myśli- – Na Boga żywego i Jego rany, uczyńmy wycieczkę! Ludzi narzniemy, działa pozagważdżamy. Oni się tam niczego nie spodziewają. Pan Czarniecki zerwał się na równe nogi. – I jutro chyba poszaleją! Myślą może, że nas dość nastraszyli i że o poddaniu myślimy, będą mieli odpowiedź. Jak Boga kocham, to jest przednia myśl, to prawdziwie rycerska impreza! Że też to mnie do głowy nie przyszło. Trzeba tylko księdza Kordeckiego zawiadomić. On tu rządzi! Poszli. Ksiądz Kordecki naradzał się w definitoryum z panem miecznikiem sieradzkim. Posłyszawszy kroki, podniósł głowę i odsuwając na bok świecę, spytał: – A kto tam- Jest co nowego- – To ja, Czarniecki, rzekł pan Piotr – ze mną zaś jest Babinicz. Oba spać nie możemy, bo strasznie nam Szwedzi pachną. Ten Babinicz, ojcze, to niespokojna głowa i nie może na miejscu usiedzieć. Wierci mi się, wierci, bo mu się okrutnie chce do Szwedów za wały pójść, zapytać się ich, czyli jutro także będą strzelać, albo czy też fryszt nam i sobie jeszcze dadzą- – Jakto- – spytał, nie ukrywając zdziwienia ksiądz Kordecki. – Babinicz chce wyjść z fortecy-… – W kompanii, w kompanii! – odrzekł śpiesznie pan Piotr – ze mną i z kilkudziesięciu ludźmi. Oni tam zdaje się śpią na szańcu, jak zabici; ogniów nie widać, straży nie widać. Zbyt w naszę słabość dufają. – Działa zagwoździm! – dodał gorąco Kmicic. – A dawajcie mi tu tego Babinicza! – zakrzyknął pan miecznik – niech go uściskam! Swędzi cię żądło, szerszeniu, radbyś i po nocy kłół. Wielkie to jest przedsięwzięcie, które najlepszy skutek mieć może. Jednego nam Pan Bóg dał Litwina, ale wściekłą bestyą i zębatą. Ja zamiar pochwalam: nikt go tu nie zgani i sam gotowym iść! Ksiądz Kordecki, który zrazu aż przeraził się, bo lękał się krwi rozlewu, zwłaszcza, gdy własnego życia nie wystawiał, przyjrzawszy się bliżej owej myśli, uznał ją za godną obrońców Maryi. – Dajcie mi się pomodlić! – rzekł. I klęknąwszy przed wizerunkiem Matki Boskiej, chwilę modlił się z rozłożonemi rękoma, wreszcie wstał wypogodzony. – Pomódlcie się teraz wy, – rzekł – a potem idźcie! W kwadrans później wyszli we czterech i udali się na mury. Szańce w dalekości spały. Noc była bardzo ciemna. – Ilu ludzi chcesz wziąć- – spytał ksiądz Kordecki Kmicica. – Ja- – odrzekł ze zdziwieniem pan Andrzej – Ja tu nie wódz i miejscowości nie znam tak dobrze, jak pan Czarniecki. Pójdę z szablą, ale ludzi niech pan Czarniecki prowadzi i mnie z innymi. Chciałbym jeno, by mój Soroka poszedł, bo to rzeźnik okrutny. Podobała się ta odpowiedź i panu Czarnieckiemu i księdzu przeorowi, który w niej jawny dowód pokory widział. Lecz zabrali się zaraz raźno do dzieła. Wybrano ludzi, nakazano ciszę największą i poczęto wysuwać belki a kamienie a cegły z przechodu. Praca zabrała z godzinę czasu. Wreszcie otwór w murze był gotowy i ludzie poczęli się zanurzać w wąską czeluść. Mieli szable, pistolety, niektórzy rusznice, a niektórzy, zwłaszcza chłopi, kosy osadzone sztorcem, broń, do której najwięcej nawykli. Znalazłszy się na drugiej stronie muru, policzyli się; pan Czarniecki stanął na przedzie oddziału, Kmicic na samym końcu i ruszyli wzdłuż okopu, cicho, dech tamując w piersiach, jak wilcy podkradający się do owczarni. Jednakże czasem kosa o kosę zabrzękła, czasem kamień pod stopą zazgrzytał i po tych odgłosach można było poznać, że wciąż posuwają się dalej. Zeszedłszy w nizinę, pan Czarniecki zatrzymał się. Tu zostawił część ludzi, nieopodal już od szańców pod wodzą Janicza Węgrzyna, starego i wytrawnego żołnierza, którym na ziemię rzucić się kazał, sam zaś wziął się nieco w prawo i mając pod stopami miękką już ziemię, na której kroki nie wydawały echa, począł szybciej prowadzić swój oddział. Miał on bowiem zamiar obejść szaniec, uderzyć na uśpionych z tyłu i pędzić ich ku klasztorowi na ludzi Janicza. Tę myśl poddał mu Kmicic, który idąc teraz koło niego z szablą w ręku, szeptał: – Szaniec pewnie jest tak wysunięty, że między nim a głównym obozem jest pusta przestrzeń. Straże, jeśli jakie są, to przed szańcem, a nie z tamtej strony… Tak więc obejdziemy ich swobodnie i wpadniemy na nich od tamtej strony, od której najmniej spodziewają się napadu. – Dobrze – odpowiedział pan Piotr – noga nie powinna ujść z tych ludzi. – Jeśliby się kto odezwał, jak będziem już wchodzili, – mówił dalej pan Andrzej – pozwól waszmość, że ja odpowiem… Poniemiecku umiem szwargotać, jak popolsku, więc pomyślą, że to kto od jenerała z obozu przychodzi. – Byle straży nie było za szańcem. – Choćby i były, to hukniem i skoczym odrazu. Nim się połapią: kto i co, siędziemy im na karki. – Czas skręcać, już koniec okopu widać – rzekł pan Czarniecki. Tu zwrócił się i zawołał zcicha: – W prawo, w prawo! Milczący szereg począł zawracać. Wtem księżyc oświecił nieco brzeg chmury i uczyniło się jaśniej. Idący ujrzeli pustą przestrzeń z tyłu szańca. Straży, jak przewidywał Kmicic, nie było na tej przestrzeni wcale, pocóżby bowiem Szwedzi mieli stawiać placówki między własnemi szańcami a główną armią, która stała dalej. Najprzenikliwszy wódz nie mógł przypuścić, by z tej strony mogło nadejść jakie niebezpieczeństwo. – Teraz jak najciszej – rzekł pan Czarniecki – Widać już namioty. – I w dwóch jest światełko… Ludzie tam jeszcze czuwają… Pewnie starszyzna. – Wejście od tyłu musi być wygodne. – Oczywiście – odrzekł Kmicic. – Tędy armaty wtaczają i wojska wchodzą… Ot, już nasyp się poczyna. Pilnuj teraz, by broń nie zabrzękła… Doszli już do wzniesienia, usypanego starannie z tyłu szańców. Stał tam cały szereg wozów, na których podwożono prochy i kule. Ale przy wozach nie było nikogo, więc minąwszy je, poczęli wspinać się na szaniec bez trudu, jak słusznie przewidywano, bo wzniesienie było łagodne i dobrze urządzone. Tak doszli do samych namiotów i z gotową bronią zatrzymali się tuż, tuż. W dwóch rzeczywiście błyszczały światełka; więc pan Kmicic, zamieniwszy parę słów z Czarnieckim, rzekł: – Pójdę ja najprzód do tych, którzy nie śpią… Czekać teraz mego wystrzału, a potem w nich! To rzekłszy, ruszył. Powodzenie wycieczki było już zapewnione, więc się nawet nie starał iść zbyt cicho. Minął kilka namiotów pogrążonych w ciemności; nikt się nie zbudził, nikt nie spytał: -werda– Żołnierze jasnogórscy słyszeli skrzyp jego śmiałych kroków i bicie własnych serc. On zaś dotarł do oświetlonego namiotu, podniósł skrzydło i wszedłszy, zatrzymał się u wejścia z pistoletem w dłoni i z szablą spuszczoną na łańcuszku. Zatrzymał się dlatego, że światło cokolwiek go olśniło; na polowym bowiem stole stał świecznik sześcioramienny, w którym płonęły jarzące świece. Za stołem siedziało trzech oficerów, schylonych nad planami. Jeden z nich siedzący wpośrodku, ślęczył nad niemi tak pilnie, że aż długie jego włosy leżały na białych kartach. Ujrzawszy kogoś wchodzącego, podniósł głowę i spytał spokojnym głosem: – A kto tam- – Żołnierz – odpowiedział Kmicic. Wówczas i dwaj inni oficerowie zwrócili oczy ku wyjściu. – Jaki żołnierz- zkąd- – spytał pierwszy. – (Byłto inżynier de Fossis, który głównie pracą oblężniczą kierował). – Z klasztoru – odrzekł Kmicic. Ale było w jego głosie coś strasznego. De Fossis podniósł się nagle i przysłonił oczy ręką. Kmicic stał wyprostowany i nieruchomy, jak widmo, tylko groźna jego twarz, podobna do głowy drapieżnego ptaka, zwiastowała nagłe niebezpieczeństwo. Jednakże myśl szybka jak błyskawica przemknęła przez głowę de Fossisa, że to może być zbieg z klasztoru, więc spytał jeszcze, ale już gorączkowo: – Czego tu chcesz- – Ot, czego chcę! – krzyknął Kmicic. I wypalił mu w same piersi z pistoletu. Wtem krzyk straszny i wraz z nim salwa wystrzałów rozległy się na szańcu. De Fossis runął, jak pada sosna zgruchotana piorunem, drugi oficer wpadł ze szpadą na Kmicica, ale on ciął go szablą między oczy, aż stal zgrzytnęła o kości; trzeci oficer rzucił się na ziemię, pragnąc prześliznąć się pod ścianą namiotu; ale Kmicic skoczył ku niemu, nadeptał nogą na plecy i przygwoździł sztychem do ziemi. Tymczasem noc cicha zmieniła się w sądny dzień. Dzikie wrzaski: -bij, morduj!- zmieszały się z wyciem i przeraźliwemi wołaniami o ratunek szwedzkich żołnierzy. Ludzie obłąkani z przestrachu wypadali z namiotów, nie wiedząc gdzie się obrócić, w którą stronę uciekać. Niektórzy nie pomiarkowawszy zrazu, zkąd napad przychodzi, biegli wprost na Jasnogórców i ginęli od szabel, kos i siekier, nim zdołali -pardon!- zakrzyknąć. Niektórzy bodli w ciemnościach szpadami własnych towarzyszy; inni, bezbronni, wpół odziani, bez kapeluszów, z rękoma podniesionemi w górę, stawali nieruchomie w miejscu; niektórzy wreszcie padali na ziemię, wśród poprzewracanych namiotów. Mała garść pragnęła się bronić, lecz oślepły tłum porywał ich, przewracał, deptał. Jęki konających, rozdzierające prośby o litość, wzmagały zamieszanie. Gdy wreszcie z krzyków stało się jawnem, że napad przyszedł nie od strony klasztoru, ale z tyłu, właśnie od strony wojsk szwedzkich, wówczas prawdziwe szaleństwo ogarnęło napadniętych. Sądzili widocznie, że to sprzymierzone polskie chorągwie uderzyły na nich znienacka. Tłumy piechurów poczęły zeskakiwać z szańca i biec ku klasztorowi, jakby w jego murach pragnęli znaleść schronienie. Ale wnet nowe okrzyki wskazały, że wpadli na oddział Węgrzyna Janicza, który docinał ich pod samą fortecą. Tymczasem Jasnogórcy siekąc, bodąc, depcąc, doszli do armat. Ludzie z przygotowanemi gwoździami rzucili się na nie natychmiast, inni zaś prowadzili dalej dzieło śmierci. Chłopi, którzy nie byliby dostali wyćwiczonym żołdakom w otwartem polu, rzucali się teraz w kilku na całe gromady. Dzielny pułkownik Horn, gubernator krzepicki, starał się zebrać koło siebie rozpierzchłych knechtów, skoczywszy więc za węgieł szańca, począł wołać w ciemności i wymachiwać szpadą. Poznali go Szwedzi i wnet poczęli się kupić, lecz na ich karkach i razem z nimi nadlatywali napastnicy, których w pomroce trudno było odróżnić. Nagle rozległ się straszliwy świst kosy i głos Horna ucichł nagle. Kupa żołnierzy rozbiegła się, jakby granatem rozegnana. Kmicic i pan Czarniecki z oddziałem kilkunastu ludzi rzucili się na nich i wycięli doszczętu. Szaniec był zdobyty. W głównym obozie szwedzkim już trąby poczęły grać larum. Nagle ozwały się działa jasnogórskie i kule ogniste poczęły lecieć z klasztoru, by wracającym drogę oświecić. Oni wracali zdyszani, umazani krwią, jak wilcy, którzy uczyniwszy rzeź w owczarni, uchodzą przed zbliżającemi się odgłosami strzelców. Pan Czarniecki prowadził czoło, Kmicic pochód zamykał. W pół godziny natknęli się na oddział Janicza, lecz on nie odpowiadał na wołanie; sam jeden życiem przypłacił wycieczkę, bo gdy zapędził się za jakimś oficerem, właśni jego żołnierze zastrzelili go z rusznicy. Wycieczka weszła do klasztoru wśród huku dział i połysku płomieni. U przechodu czekał na nich już ksiądz Kordecki i liczył ich w miarę, jak głowy przesuwały się do wnętrza przez otwór. Nie brakło nikogo, prócz Janicza. Wnet dwóch ludzi wyszło po niego i w pół godziny później przynieśli jego ciało, chciał bowiem ksiądz Kordecki przystojnym uczcić go pogrzebem. Lecz cisza nocna raz przerwana, nie powróciła już aż do białego dnia. Z murów grały działa, w stanowiskach stanowiskach zaś szwedzkich trwało najokropniejsze zamieszanie. Nieprzyjaciel nie znając dobrze swej klęski, nie wiedząc zkąd nieprzyjaciel nadejść może, uciekł z najbliższych klasztoru szańców. Całe pułki błąkały się w rozpaczliwym nieładzie do rana, biorąc często swoich za nieprzyjaciół i dając do siebie ognia. W głównym nawet obozie żołnierze i oficerowie opuścili namioty i stali pod gołem niebem, czekając aż ta noc okropna się skończy. Trwożliwe wieści przelatywały z ust do ust. Mówiono, że odsiecz nadeszła, inni twierdzili, że wszystkie pobliskie szańce zdobyte. Müller, Sadowski, książe Heski, Wrzeszczowicz i wszyscy wyżsi oficerowie, czynili nadludzkie usiłowania, by doprowadzić do ładu przerażone pułki. Jednocześnie na strzały klasztorne odpowiedziano ognistemi kulami, aby rozproszyć ciemności i pozwolić ochłonąć rozpierzchłym. Jedna z kul utkwiła w dachu kaplicy, lecz trąciwszy tylko o załamanie dachu, wróciła się z szumem i łoskotem ku obozowi rozrzucając po powietrzu potok płomieni. Nareszcie skończyła się zgiełkliwa noc. Klasztor i obóz szwedzki ucichły. Ranek począł bielić szczyty kościelne, dachówki przybierały zwolna czerwoną barwę i rozedniało. Wówczas Müller na czele sztabu podjechał do zdobytego szańca. Mogli wprawdzie z klasztoru dojrzeć go i dać ognia z muru, lecz stary jenerał nie zważał na to. Chciał własnemi oczyma obejrzeć wszystkie szkody, policzyć poległych. Sztab jechał za nim: wszyscy stropieni ze smutkiem i powagą w twarzach. Dojechawszy do szańca, zsiedli z koni i poczęli wstępować na górę. Ślady walki widniały wszędzie: niżej pod działami walały się poprzewracane namioty; niektóre stały jeszcze otwarte, puste, ciche. Stosy ciał leżały szczególnie pomiędzy namiotami, trupy półnagie, obdarte, z wytrzeszczonemi oczyma, z przerażeniem zakrzepłem w martwych źrenicach, okropny przedstawiały widok. Widocznie wszyscy ci ludzie zostali pochwyceni w głębokim śnie; niektórzy nie byli obuci, mało który zaciskał rapier w martwej dłoni, żaden prawie nie miał ni hełmu, ni kapelusza. Jedni leżeli w namiotach, zwłaszcza od strony wejścia, ci widocznie zaledwie zdołali się przebudzić; drudzy przy samych skrzydłach namiotów, chwyceni przez śmierć w chwili, gdy chcieli się ratować ucieczką. Wszędy tyle ciał, a w niektórych miejscach takie stosy, iż możnaby sądzić, że to jaki kataklizm natury pobił owych żołnierzy, lecz rany głębokie w twarzach i piersiach, niektóre oblicza zaczernione od wystrzałów tak bliskich, że wszystek proch nie zdołał zgorzeć, świadczyły aż nadto jawnie, że to ręka ludzka dokonała zniszczenia. Müller wstąpił wyżej, ku działom; stały głuche, zagwożdżone, nie groźniejsze już od pni drzewa; na jednem z nich leżało przewieszone ciało kanoniera, prawie nawpół przecięte strasznym zamachem kosy. Krew oblała lawetę i utworzyła pod nią obszerną kałużę. Müller obejrzał wszystko dokładnie, w milczeniu i ze zmarszczoną brwią. Nikt z oficerów nie śmiał tego milczenia przerwać. Jakże tu bowiem nieść pociechę staremu jenerałowi, który wskutek nieostrożności własnej został pobity jak nowicyusz- Byłato nietylko klęska, była i hańba, bo przecie sam jenerał twierdzę owę kurnikiem nazywał i obiecywał ją między palcami rozkruszyć, bo przecie miał dziewięć tysięcy wojska, a tam stało dwieście załogi, bo nakoniec jenerał ów był żołnierzem z krwi i kości, a miał przeciw sobie mnichów. Ciężko zaczął się dla Müllera ów dzień. Tymczasem nadeszli Piechurowie i poczęli ciała wynosić. Czterech z nich, niosąc na płachcie trupa, zatrzymało się przed jenerałem bez rozkazu. Müller spojrzał w płachtę i oczy zakrył. – De Fossis… – rzekł głucho. Ledwie co odeszli, nadciągnęli drudzy; tym razem Sadowski poruszył się ku nim i zawołał zdaleka, zwracając się do sztabu: – Horna niosą! Lecz Horn żył jeszcze i długie miał przed sobą dnie mąk okropnych. Chłop, który go ciął, dosięgnął go samym końcem kosy, ale uderzenie było tak straszne, że otwarło całą klatkę piersiową. Jednakże ranny zachował nawet przytomność. Spostrzegłszy Müllera i sztab, uśmiechnął się, chciał coś mówić, lecz zamiast głosu, wydobył tylko na usta pianę różową, poczem jął mrógać silnie oczyma i zemdlał. – Zanieść go do mego namiotu! – rzekł Müller – i niech mój medyk opatrzy go natychmiast! Następnie oficerowie usłyszeli, jak mówił sam do siebie: – Horn, Horn… We śnie go dziś widziałem… zaraz z wieczora… Straszna, niepojęta rzecz… I utkwiwszy oczy w ziemię, zamyślił się głęboko; nagle z zadumy zbudził go przerażony głos Sadowskiego: – Jenerale, jenerale! Patrz wasza dostojność! Tam, tam… klasztor… Müller spojrzał i zdumiał. Dzień już był zupełny i pogodny, jeno mgły wisiały nad ziemią, ale niebo było czyste i rumiane od porannej zorzy. Biały tuman przesłaniał sam szczyt Jasnej Góry i wedle zwykłego rzeczy porządku, powinien był zakrywać kościoł, tymczasem szczególniejszem zjawiskiem przyrody, kościoł wraz z wieżą unosił się nietylko nad skałę, ale i nad mgłę, wysoko, wysoko, zupełnie jakby oderwał się od swej podstawy i zawisł w błękitach pod niebem. Krzyki żołnierzy zwiastowały, że spostrzegli także zjawisko. – To mgła oczy łudzi! – zakrzyknął Müller. – Mgła leży pod kościołem! – odpowiedział Sadowski. – Zadziwiająca rzecz, ale ten kościoł jest dziesięć razy wyżej, niż był wczoraj i wisi w powietrzu – rzekł książe Heski. – W górę jeszcze idzie! w górę, w górę! – krzyczeli żołnierze. – Z oczu zniknie!… I istotnie, tuman wiszący na skale, począł się podnosić nakształt niezmiernego słupa dymu ku niebu, kościoł zaś, osadzony jakby na szczycie owego słupa, zdawał się wzbijać coraz wyżej, jednocześnie zaś, hen już, pod samemi obłokami, przesłaniał się coraz więcej białym oparem, rzekłbyś: roztapiał się, rozpływał, mącił, nakoniec zniknął zupełnie z oczu. Müller zwrócił się ku oficerom, a w oczach jego malowało się zdziwienie, wraz z zabobonnym przestrachem – Wyznaję waszmościom, – rzekł – żem podobnego fenomenu w życiu nie widział. Całkiem to jest przeciwne naturze i chyba to czary papistów…. – Słyszałem – rzekł Sadowski – wykrzykujących żołnierzy: -Jak tu strzelać do takiej twierdzy– Zaiste, nie wiem jak! – Ale co teraz będzie, mości panowie! – zawołał książe Heski. – Jestli ten kościoł tam we mgle, czy go już niema- I stali jeszcze długo zdumieni, milczący, nakoniec książe Heski rzekł: – Chociażbyto było naturalne zjawisko przyrody, w każdym razie nic nie wróży ono nam dobrego. Patrzcie waszmościowie, od czasu jakeśmy tu przybyli, nie postąpiliśmy ani kroku naprzód! – Ba! – odpowiedział Sadowski – gdybyśmy to tylko nie postąpili! Ale prawdę rzekłszy, ponosiliśmy klęskę za klęską… a dzisiejsza noc najgorsza. Żołnierz zniechęcony traci odwagę i opieszale zaczyna działać. Nie macie waszmościowie pojęcia, co sobie opowiadają po pułkach. Dzieją się przytem i inne rzeczy dziwne: oto od pewnego czasu nikt pojedyńczo, ani nawet samowtór nie może wychylić się z obozu, a kto się na to ośmieli, ten jakoby w ziemię wpadł. Rzekłbyś: wilki krążą koło Częstochowy. Sam niedawno posłałem chorążego z trzema ludźmi do Wielunia po odzież ciepłą i odtąd ani słychu o nich!… – Gorzej będzie, gdy zima nadejdzie; już i teraz noce bywają nieznośne – dodał książe Heski. – Mgła rzednie! – rzekł nagle Müller. Rzeczywiście powstał wiatr i począł odwiewać opary. W kłębach tumanu poczęło coś majaczyć, nakoniec słońce zeszło i powietrze stało się przeźroczyste. Mury klasztorne zarysowały się zlekka, potem wychylił się kościoł, klasztor. Wszystko stało na dawnem miejscu. Twierdza była spokojna i cicha, jakby w niej ludzie nie mieszkali. – Jenerale, – rzekł z energią książe Heski – próbuj wasza dostojność jeszcze układów. Trzeba raz skończyć! – A jeśli układy nie doprowadzą do niczego, to waszmościowie radzicie oblężenia poniechać- – pytał ponuro Müller. Oficerowie umilkli. Po chwili dopiero Sadowski zabrał głos: – Wasza dostojność wiesz najlepiej, co jej wypada czynić. – Wiem – odparł dumnie Müller – i to wam jeno powiem: przeklinam dzień i godzinę, w której tu przybyłem, jak również doradców (tu przeszył wzrokiem Wrzeszczowicza), którzy mi to oblężenie instygowali; wiedzcie jednak, że po tem, co zaszło, nie ustąpię, póki tej przeklętej twierdzy w kupę gruzów nie zmienię, albo sam nie polegnę! Niechęć odbiła się na twarzy księcia Heskiego. Nigdy on nie poważał zbyt Müllera, powyższe zaś jego słowa poczytał za próżną chełpliwość żołnierską, nie na czasie wobec tego zburzonego szańca, trupów i zagwożdżonych dział; zwrócił się więc ku niemu i odpowiedział z widocznym przekąsem: – Jenerale, wasza dostojność nie możesz tego przyrzekać, bo ustąpisz wobec pierwszego rozkazu króla jegomości, albo pana marszałka Wittemberga. Czasem też i okoliczności umieją rozkazywać nie gorzej królów i marszałków. Müller zmarszczył swe gęste brwi, co widząc Wrzeszczowicz, rzekł pośpiesznie: – Tymczasem próbujmy układów. Oni się poddadzą. Nie może inaczej być! Dalsze jego słowa zgłuszył wesoły głos dzwonu, wzywający na mszę poranną w kościele jasnogórskim. Jenerał wraz ze sztabem odjechali zwolna ku Częstochowie, lecz nie dojechali jeszcze do głównej kwatery, gdy przypadł oficer na spienionym koniu. – To od marszałka Wittemberga! – rzekł Müller. Tymczasem oficer oddał mu list. Jenerał rozerwał szybko pieczęcie i przebiegłszy pismo oczyma, rzekł ze zmieszaniem w twarzy: – Nie! To z Poznania… złe wieści. W Wielkopolsce szlachta się podnosi, lud łączy się z nią… Na czele ruchu stoi Krzysztof Żegocki, który chce iść na pomoc Częstochowie. – Przepowiedziałem, że te strzały rozlegną się od Karpat do Bałtyku – mruknął Sadowski. – U tego narodu prędka odmiana. Jeszcze wy nie znacie Polaków, poznacie ich później. – Dobrze! poznamy ich! – odparł Müller. – Wolę otwartego nieprzyjaciela, niż fałszywego sprzymierzeńca… Sami się poddali, a teraz broń podnoszą… Dobrze! doznają naszej broni! – A my ich – odburknął Sadowski. – Panie jenerale, kończmy układami z Częstochową; przystańmy na wszelkie warunki… Nie o twierdzę chodzi, ale o panowanie jego kr. mości, w tym kraju. – Mnisi się poddadzą – rzekł Wrzeszczowicz. – Dziś, jutro poddadzą się! Tak oni ze sobą rozmawiali, a w klasztorze po rannej mszy panowała radość niezmierna. Ci, którzy na wycieczkę nie chodzili, wypytywali jej uczestników: jak się wszystko odbyło- Uczestnicy zaś chełpili się strasznie, wysławiając swoje męstwo i klęskę, którą nieprzyjacielowi zadali. Między księżmi i niewiastami nawet ciekawość przemogła. Białe habity i niewieście szaty zaległy mury. Piękny i radosny był to dzień. Niewiasty skupiły się koło pana Piotra Czarnieckiego, wołając: -Zbawca nasz! opiekun!- On zaś bronił się, zwłaszcza, gdy w ręce chciały go całować i ukazując na Kmicica, mówił: – Temu także dziękujcie! Babinicz on jest, ale nie baba! W ręce on się całować nie da, bo mu się jeszcze od krwi lepią; ale jeśli która z młodszych w gębę zechce, to tak myślę, że się nie będzie wzdragał! Młodsze rzucały istotnie wstydliwe i wabne zarazem spojrzenia na pana Andrzeja, podziwiając wspaniałą jego urodę; lecz on nie odpowiadał oczyma na owe nieme pytania, bo mu widok tych dziewcząt przypomniał Oleńkę. – Ej, ty moja niebogo! – pomyślał – żebyś choć wiedziała, że ja już u Najświętszej Panny na ordynansie, w jej obronie się tym nieprzyjaciołom oponuję, którym ku swojemu umartwieniu służyłem dawniej… I obiecał sobie, że zaraz po oblężeniu do niej do Kiejdan napisze i Sorokę z listem popchnie. -Przecie nie gołe słowa i obietnice jej poszlę, bo już i uczynki są za mną, które bez chwalby próżnej, ale akuratnie w liście wypiszę. Niech wie, że to ona sprawiła, niech się ucieszy!- I ucieszył się sam tą myślą tak dalece, że ani zauważył, jako dziewczęta mówiły do siebie, odchodząc: Grzeczny kawaler, ale widać za wojną jeno patrzy i mruk nieużyty…
Rozdział XVI
Zgodnie z życzeniami swych oficerów, Müller znowu rozpoczął układy. Przybył do klasztoru z nieprzyjacielskiego obozu znamienity szlachcic polski, poważny wiekiem i wymową. Jasnogórcy przyjęli go gościnnie, sądzili bowiem, że wrzekomo i z musu tylko będzie przemawiał za poddaniem klasztoru, a naprawdę doda im zachęty i potwierdzi nowiny, które już i przez mury oblężone się przedarły, o powstaniu w Wielkopolsce, o zniechęceniu wojsk kwarcianych dla Szweda, o układach Jana Kazimierza z Kozakami, którzy jakoby okazywali chęć powrotu do posłuszeństwa, wreszcie o groźnej zapowiedzi chana tatarskiego, że idzie w pomoc wygnanemu królowi i wszystkich jego nieprzyjaciół ogniem i mieczem ścigać będzie. Lecz jakże się zawiedli zakonnicy! Personat przyniósł bowiem wprawdzie sporą wiązkę nowin, ale przerażających, zdolnych największy zapał ostudzić, najniezłomniejsze postanowienie złamać, najgorętszą wiarę zachwiać. Otoczyli go księża i szlachta w definitoryum wśród ciszy i uwagi; z jego ust zaś zdawała się płynąć sama szczerość i boleść nad losami ojczyzny. Rękę często kładł na białej głowie, jak gdyby chcąc wybuch desperacyi powstrzymać, patrzył na krucyfiks, łzy miał w oczach i głosem powolnym, przerywanym, następujące mówił słowa: – Ach! jakichto czasów doczekała się strapiona ojczyzna! Niema już rady! trzeba ulec królowi szwedzkiemu… Zaprawdę, dla kogoż wy tu, ojcowie czcigodni i wy, panowie bracia szlachta, chwyciliście za miecze- Dla kogoż nie żałujecie niewywczasów, trudu, umęczenia, krwi- Dla kogoż przez opór – niestety, próżny! – narażacie siebie i święte miejsce na straszliwą zemstę niezwyciężonych szwedzkich zastępów-… Dla Jana Kazimierza- Lecz on sam wzgardził już naszem królestwem. Zalito nie wiecie nowiny, że wybór już uczynił i przekładając dostatki, wesołe uczty i spokojne uciechy nad kłopotliwą koronę, abdykował na rzecz Karola Gustawa- Wy jego nie chcecie opuścić, a on sam was opuścił; wy nie chcieliście łamać przysięgi, on sam ją złamał; wy gotowiście umrzeć dla niego, on zaś o was i nas wszystkich nie dba… Prawym królem naszym jest teraz Karol Gustaw! Patrzcie więc, byście nie ściągnęli na głowy wasze nietylko gniewu, zemsty, ruiny, ale i grzechu wobec nieba, wobec krzyża i tej Najświętszej Panny, bo nie przeciw najezdcy, ale przeciw własnemu panu ręce zuchwale podnosicie… Cisza przyjęła te słowa, jakoby śmierć przeleciała przez salę. Co mogło być bowiem straszniejszego od nowiny o abdykacyi Jana Kazimierza- Byłato wprawdzie wieść potwornie nieprawdopodobna, lecz owóż ten stary szlachcic mówił ją wobec krzyża, wobec obrazu Maryi i ze łzami w oczach. Ale jeśli była prawdziwą, to dalszy opór był istotnie szaleństwem. Szlachta pozakrywała oczy rękoma, mnisi nasunęli na głowy kaptury i cisza grobowa trwała ciągle; tylko ksiądz Kordecki jął szeptać gorliwie modlitwę zbladłemi wargami, a oczy jego spokojne, głębokie, świetliste i przenikliwe, utkwione były nieruchomie w owego szlachcica. Ten czuł na sobie badawczy ów wzrok i źle mu było pod nim i ciężko, chciał zachować miarkę powagi, dobrotliwości, zbolałej cnoty, życzliwości i nie mógł; jął więc rzucać niespokojne spojrzenia na innych ojców, a po chwili tak dalej mówił: – Najgorszą jest rzeczą zapalać zawziętość przez długie nadużywanie cierpliwości. Skutkiem waszego oporu będzie zniszczenie tego świętego kościoła i nałożenie wam (Boże odwróć) okropnej i srogiej woli, której słuchać będziecie musieli. Wstręt i unikanie spraw światowych jest bronią zakonników. Co macie do czynienia z wrzawą wojenną, wy, których przepisy zakonne do samotności i milczenia powołują- Bracia moi, ojcowie czcigodni i najmilsi! Nie bierzcie na serca, nie bierzcie na sumienia wasze tak strasznej odpowiedzialności… Nie wy budowaliście ten święty przybytek, nie dla was jednych ma on służyć! Pozwólcie, aby kwitnął i błogosławił tej ziemi po długie wieki, by synowie i wnuki nasze jeszcze cieszyć się nim mogły! Tu zdrajca ręce złożył i załzawił się zupełnie; szlachta milczała, ojcowie milczeli; zwątpienie ogarnęło wszystkich, serca były zmęczone i rozpaczy bliskie, pamięć zmarnowanych i próżnych usiłować ołowiem zaciężyła umysłom. – Czekam waszej odpowiedzi, ojcowie! – rzekł szanowny zdrajca, spuszczając głowę na piersi. Wtem ksiądz Kordecki powstał i głosem, w którym nie było najmniejszego wahania, żadnego zwątpienia, rzekł, jakby w proroczem widzeniu: – To, co waszmość mówisz, że Jan Kazimierz nas opuścił, że już abdykował i prawa swe Karolowi przekazał – to kłamstwo! W serce wygnanego naszego pana wstąpiła nadzieja i nigdy gorliwiej, jak w tej chwili nie pracował, by ojczyźnie ratunek zapewnić, tron odzyskać i nam pomoc w ucisku przynieść! Maska spadła odrazu z twarzy zdrajcy; złość i zawód odbiły się w niej wyraźnie, jakoby smoki naraz wypełzły z jaskiń jego duszy, w których kryły się dotąd. – Zkąd ta wiadomość- Zkąd ta pewność- – pytał. – Ztąd! – odrzekł ksiądz Kordecki, ukazując wielki krucyfiks zawieszony na ścianie. – Idz! połóż palec na przebitych nogach Chrystusowych i powtórz raz jeszcze, coś powiedział! Zdrajca giąć się począł, jakby pod naciskiem żelaznej ręki; z jaskiń jego duszy nowy smok, przestrach, wypełznął na oblicze. A ksiądz Kordecki stał ciągle wspaniały, groźny, jak Mojżesz; promienie zdawały mu się strzelać ze skroni. – Idź, powtórz! – rzekł, nie zniżając ręki, głosem tak potężnym, że aż wstrząśnięte sklepienia definitoryum zadrżały i powtórzyły, jakby w przerażeniu: – Idź, powtórz… Nastała chwila głuchego milczenia, wreszcie rozległ się przytłumiony głos przybysza: – Umywam ręce… – Jak Piłat! – dokończył ksiądz Kordecki. Zdrajca wstał i wyszedł z definitoryum. Przesunął się szybko przez podwórce klasztorne, a gdy się znalazł za bramą, począł biec prawie, jakby go coś gnało od klasztoru do Szwedów. Tymczasem pan Zamoyski zbliżył się do Czarnieckiego i Kmicica, którzy w definitoryum nie byli, aby im powiedzieć, co zaszło. – Zali przyniósł co dobrego ten poseł- – spytał pan Piotr – uczciwą miał twarz… – Boże nas chowaj od takich uczciwych! – odpowiedział pan miecznik sieradzki – przyniósł zwątpienie i pokusę. – Cóż mówił- – rzekł Kmicic, podnosząc nieco ku górze zapalony lont, który właśnie trzymał w ręku. – Mówił, jak płatny zdrajca. – To też dlatego może tak umyka teraz! – rzekł pan Piotr Czarniecki. – Patrzcie waszmościowie, ledwie nie pędem ku Szwedom bieży… Ej! posłałbym za nim kulę… – A dobrze! – rzekł nagle Kmicic. I przyłożył lont do zapału. Rozległ się huk działa, prędzej nim Zamoyski i Czarniecki mogli się pomiarkować, co się stało. Zamoyski za głowę się porwał. – Na Boga! – krzyknął – coś uczynił!… toż to poseł! – Źlem uczynił! – odrzekł, patrząc w dal Kmicic – bom chybił! Już się podniósł i zmyka dalej. Ej! że też go przeniosło! Tu zwrócił się do Zamoyskiego: – Panie mieczniku dobrodzieju, choćbym go też był i w krzyże dosięgnął, nie dowiedliby nam, żeśmy umyślnie do niego strzelili, a dalibóg nie mogłem lontu w ręku utrzymać. Sam mi opadł. Nigdybym za posłem Szwedem nie strzelił, ale na widok Polaków zdrajców wnętrzności się we mnie przewracają! – Ej! miarkujże się, byłaby bieda i gotowiby tam naszym posłom krzywdy czynić. Lecz pan Czarniecki kontent był w duszy, bo Kmicic dosłyszał go, jak mruczał pod nosem: – Przynajmniej ten zdrajca drugi raz pewnie nie podejmie się poselstwa. Nie uszło to i ucha Zamoyskiego, bo odrzekł: – Nie ten, to znajdą się drudzy, a waszmościowie układom wstrętu nie czyńcie i samowolnie ich nie przerywajcie, gdyż im dłużej się wloką, tembardziej na naszę korzyść wychodzą. Odsiecz, jeśli nam Bóg jakową zeszle, będzie miała czas się zebrać, a i zima idzie sroga, czyniąc coraz trudniejsze oblężenie. Czas, dla nich stratę, dla nas korzyść przynosi. To rzekłszy, odszedł do definitoryum, gdzie po odejściu posła trwała jeszcze narada. Słowa zdrajcy przeraziły jednak umysły i dusze były zwarzone. Nie uwierzono wprawdzie w abdykacyą Jana Kazimierza, ale poseł przywiódł przed oczy potęgę szwedzką, o której szczęśliwe dnie poprzednie pozwoliły prawie zapomnieć. Teraz nanowo przedstawiła się ona umysłom w całej swej grozie, której ulękły się przecież nie takie twierdze, nie takie miasta. Poznań, Warszawa, Kraków, nie licząc mnóstwa zamków, otworzyły swe bramy przed zwyciężcą, jakże mogła się obronić wśród powszechnego potopu klęsk Jasna Góra- – Będziem się bronić jeszcze tydzień, dwa, trzy, – myśleli sobie niektórzy ze szlachty i zakonników – ale co dalej, jaki koniec tych usiłowań- Kraj cały był jako okręt pogrążony już w otchłani, a jeno ów klasztor sterczał jeszcze jak koniec masztu nad falami. Czyli więc mogli rozbitkowie, do tego masztu uczepieni, myśleć jeszcze nietylko o własnem ocaleniu, ale o wydobyciu całego okrętu zpod toni- Wedle ludzkich obrachowań, nie mogli. A jednak, właśnie w chwili, gdy pan Zamoyski wchodził z powrotem do definitoryum, ksiądz Kordecki mówił: – Bracia moi! Nie śpię i ja, gdy wy nie śpicie, modlę się, gdy wy Patronki naszej o ratunek błagacie. Znużenie, trud, słabość, czepiają się tak samo kości moich, jak waszych; odpowiedzialność tak samo, ba, więcej może na mnie, niż na was ciąży – dlaczegóż ja wierzę, a wy już zdajecie się wątpić-… Wejdźcie w siebie, czyli zaślepione ziemską potęgą oczy wasze nie widzą już większej siły od szwedzkiej- Czyli nie mniemacie, że żadna obrona już nie wystarczy, żadna ręka tamtej przemocy nie zmoże- Jeśli tak jest, bracia moi, to grzeszne wasze myśli i bluźnicie przeciw miłosierdziu Bożemu, przeciw wszechmocy Pana naszego, przeciw potędze tej Patronki, której sługami się mianujecie. Kto z was będzie śmiał rzec, że ta Najświętsza Królowa nie potrafi nas zasłonić i zwycięstwa nam zesłać- Więc prośmy Jej, błagajmy dniem i nocą, póki naszem wytrwaniem, naszą pokorą, naszemi łzami, ofiarowaniem ciał i zdrowia naszego nie zmiękczymy Jej Serca, nie przebłagamy za dawne grzechy nasze! – Ojcze! – odrzekł jeden ze szlachty – nie o własne gardła nam chodzi, nie o żony nasze i dzieci, ale drżymy na myśl o tych despektach, których obraz może doznać, jeżeli nieprzyjaciel twierdzę szturmem zdobędzie. – I nie chcemy brać na siebie odpowiedzialności! – dodał drugi. – Bo nikt nie ma prawa jej brać, nawet ksiądz przeor! – dorzucił trzeci. I opozycya rosła, zyskiwała na odwadze, tem bardziej, że wielu zakonników milczało. Przeor, zamiast odpowiedzieć wprost, modlić się znów począł: – Matko Syna jedynego! – rzekł podniosłszy oczy i ręce ku górze – jeśliś nas nawiedziła dlatego, abyśmy w Twojej stolicy przykład wytrwania, męstwa, wierności Tobie, ojczyźnie i królowi innym dali… jeśliś wybrała to miejsce, by przez nie rozbudzić sumienia ludzkie i cały kraj ocalić – zmiłujże się nad tymi, którzy zdrój łaski Twej chcą zahamować, Twym cudom przeszkodzić, woli Twej świętej się sprzeciwić… Tu chwilę pozostał w uniesieniu, następnie zwrócił się ku zakonnikom i szlachcie: – Kto taką odpowiedzialność weźmie na własne ramiona- Kto cudom Maryi, łasce Jej, ratunkowi tego królestwa i wiary katolickiej zechce przeszkodzić- – W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! ozwało się kilka głosów – uchowaj nas Bóg! – Nie znajdzie się taki! – zawołał pan Zamoyski. A ci z zakonników, którym poprzednio nurtowało w sercach zwątpienie, poczęli się bić w piersi, bo strach ich ogarnął niemały. I nikt z rajców nie myślał już tego wieczora o poddaniu. Lecz chociaż serca starszych zostały wzmocnione, jednakże zgubny posiew owego sprzedawczyka wydał zatrute owoce. Wiadomość o abdykacyi Jana Kazimierza i o niepodobieństwie odsieczy, doszła przez szlachtę do niewiast, od niewiast do służby, czeladź rozszerzyła ją w wojsku, na którem jak najgorsze wywarła wrażenie. Mniej jej się przerazili wieśniacy, lecz właśnie doświadczeni żołnierze z rzemiosła, przywykli koleje wojny wedle żołnierskiej tylko modły obliczać, poczęli schodzić się ze sobą, wystawiać sobie wzajem niepodobieństwo dalszej obrony, narzekać na upór nieznających rzeczy mnichów, wreszcie zmawiać się i szeptać. Pewien puszkarz, Niemiec, podejrzanej wiary, poradził, by żołnierze sami wzięli sprawę w rękę i porozumieli się ze Szwedami o wydanie twierdzy. Inni pochwycili tę myśl, lecz znaleźli się i tacy, którzy nietylko oparli się stanowczo zdradzie, ale dali zaraz znać o niej Kordeckiemu. Ksiądz Kordecki, który z największą ufnością w siły niebieskie, umiał największą ziemską zapobiegliwość i ostrożność połączyć, zniszczył w zarodzie bunt tajemnie się szerzący. Najprzód więc przywódców buntu, a na ich czele owego puszkarza wygnał z twierdzy, nie obawiając się wcale tego, że Szwedom o stanie fortecy i jej słabych stronach mogli donieść, następnie podwoiwszy miesięczną lafę załodze, odebrał od niej przysięgę, że do ostatniej kropli krwi będzie klasztoru broniła. Lecz podwoił także i czujność, postanowiwszy jeszcze pilniej doglądać tak płatnego żołnierza, jak szlachtę, a nawet swoich zakonników. Starsi ojcowie przeznaczeni zostali do chórów nocnych; młodzi, prócz służby Bożej i służbę na murach zostali obowiązani odprawiać. Następnego dnia odbył się przegląd piechoty; przeznaczono do każdej baszty jednego szlachcica z jego czeladzią, zakonników zaś dziesięciu i dwóch puszkarzy pewnych. Wszyscy ci dzień i noc obowiązani byli powierzonych im stanowisk pilnować. Stanął więc przy wschodnio-północnej baszcie pan Zygmunt Mosiński, żołnierz dobry, ten właśnie, którego dziecko cudownym sposobem ocalało, chociaż kula ognista padła obok jego kolebki. Z nim razem straż trzymał ojciec Hilary Sławoszewski. Przy zachodniej stanął ojciec Mielecki, ze szlachty zaś pan Mikołaj Krzysztoporski, człowiek posępny i małomowny, ale odwagi nieustraszonej. Wschodnio-południową basztę zajęli pan Piotr Czarniecki z Kmicicem, a z nimi ojciec Adamus Stypulski, który dawniej w elearskiej chorągwi służył. Ten w razie potrzeby zakasywał chętnie habitu i działo rychtował, a z kul przelatujących nie więcej sobie robił od starego wachmistrza Soroki. Nakoniec na zachodnio-południową basztę wyznaczono pana Skórzewskiego i ojca Daniela Rychtalskiego, który tem się odznaczał, że przez dwie i trzy noce z rzędu mógł nie spać, bez szkody dla sił i zdrowia. Nad strażami postanowiono Dobrosza i ojca Zacharyasza Małachowskiego. Niezdolnych do boju przeznaczono na dachy, a zbrojownie i wszelkie przyrządy wojenne objął w nadzór ojciec Lassota. Po księdzu Dobroszu objął on także urząd mistrza ogniowego. W nocy musiał oświetlać mury, aby piechota nieprzyjacielska nie mogła się pod nie zbliżać. Pourządzał także koszyki i kuny żelazne na wieży, w których nocą płonęło łuczywo i pochodnie. Jakoż co noc cała wieża wyglądała jak jedna olbrzymia pochodnia. Wprawdzie ułatwiało to Szwedom strzelanie do niej, ale mogło posłużyć za znak, że twierdza broni się jeszcze, gdyby wypadkiem jakie wojsko oblężonym na pomoc przyciągało. Tak więc nietylko zamiary poddania spełzły na niczem, ale zabrano się jeszcze gorliwiej do obrony. Chodził nazajutrz ksiądz Kordecki naokół po murach, jak pasterz po owczarni, widział, że wszystko jest dobrze i uśmiechał się błogo, chwalił naczelników i żołnierzy, a przyszedłszy do pana Czarnieckiego, rzekł rozpromieniony: – I pan miecznik sieradzki, nasz kochany wódz, raduje się w sercu narówni ze mną, bo powiada, żeśmy teraz dwakroć mocniejsi, niż na początku. Nowy duch wstąpił w serca, reszty łaska Najświętszej Panny dokona, a ja tymczasem do układów się nanowo wezmę. Będziemy zwłóczyć i marudzić, bo przez to się krew ludzka oszczędza. Kmicic zaś na to: – Ej, ojcze wielebny, co tam po układach! Czasu szkoda! Lepiej oto znowu tej nocy wycieczkę uczynić i tych psiajuchów naciąć. A ksiądz Kordecki, żeto był w dobrym humorze, uśmiechnął się, jak uśmiecha się matka do naprzykrzonego dziecka, następnie podniósł powrósło leżące przy armacie i począł udawać, że bije niem Kmicica po plecach. – A będziesz mi się tu wtrącał, utrapiony Litwinie, – mówił – a będziesz mi tu krwi, jako wilk łaknął, a będziesz mi tu przykład nieposłuszeństwa dawał, a masz! a masz! Kmicic zaś rozweselony jak żak szkolny, uchylał się to wprawo, to wlewo i umyślnie niby się drażniąc, powtarzał: – Bić Szwedów! bić! bić! bić! Takieto oni sobie wyprawiali uciechy, mając dusze gorące i dla ojczyzny poświęcone. Lecz układów ksiądz Kordecki nie zaniechał, widząc, że Müller gorąco ich pragnie i za wszelki pozór chwyta. Cieszyła ta ochota księdza Kordeckiego, odgadywał bowiem łacno, że nie musi się nieprzyjacielowi dziać dobrze, skoro tak chciwie pragnie kończyć. Poczęły więc płynąć dnie, jeden za drugim, w których nie milczały wprawdzie działa i rusznice, lecz głównie działały pióra. W ten sposób oblężenie przewłóczyło się, a zima nadchodziła coraz sroższa. Na szczytach Tatrów chmury wysiadywały w przepaścistych gniazdach zawieruchę, mróz, śniegi i wytaczały się na kraj, wiodąc za sobą swe lodowate potomstwo. Nocami Szwedzi tulili się do mdłych ognisk, woląc ginąć od kul klasztornych, niż marznąć. Twarda ziemia utrudniała sypanie szańców i czynienie podkopów. Oblężenie nie postępowało. Nietylko oficerowie, ale całe wojsko miało na ustach jedno tylko słowo: -układy-. Udawali więc księża najprzód, że się chcą poddać. Przyszli do Müllera w poselstwie ojciec Marceli Dobrosz i uczony ksiądz Sebastyan Stawicki. Ci uczynili Müllerowi niejaką nadzieję zgody. Ledwie to usłyszał, aż ręce otworzył i gotów był porwać ich z radości w objęcia. Już bowiem nie o Częstochowę, już o cały kraj chodziło. Poddanie się Jasnej Góry byłoby odebrało resztkę nadziei patryotom i ostatecznie popchnęło Rzeczpospolitą w objęcia króla szwedzkiego, gdy przeciwnie opór i to opór zwycięski, mógł zmienić serca, umysły i wywołać straszliwą nową wojnę. Oznak naokół nie brakło. Müller wiedział o tem i czuł, w co się wdał, jak straszna zaciężyła na nim odpowiedzialność; wiedział, że albo czeka go łaska królewska, marszałkowska buława, zaszczyty, tytuły, albo ostateczny upadek. Że zaś i sam już zaczął przekonywać się, że tego -orzecha- nie zgryzie, przyjął więc księży z niesłychaną uprzejmością, jakby cesarskich albo sułtańskich ambasadorów. Zaprosiwszy ich na ucztę, sam pił za ich zdrowie, a również za zdrowie przeora i pana miecznika sieradzkiego; obdarzył ich rybami dla klasztoru, nakoniec podał warunki poddania się tak łaskawe, iż ani na chwilę nie wątpił, że ze skwapliwością zostaną przyjęte. Ojcowie podziękowali pokornie, jak na zakonników przystało; wzięli papier i odeszli. Na ósmą rano zapowiedział Müller otwarcie bram. Radość w obozie szwedzkim zapanowała nieopisana. Żołnierze porzucali szańce i okopy, podchodzili pod mury i poczynali rozmowy z oblężonymi. Lecz z klasztoru dano znać, że w sprawie tak wielkiej wagi musi przeor odwołać się do całego zgromadzenia, proszą więc zakonnicy jeszcze o jeden dzień zwłoki. Müller zgodził się bez wahania. Tymczasem w definitoryum obradowano istotnie do późna w nocy. Jakkolwiek Müller starym był i wytrawnym wojownikiem, jakkolwiek nie było może w całej armii szwedzkiej jenerała, któryby więcej układów od tego Poliocertesa z rozmaitemi miastami prowadził, jednakże biło mu serce niespokojnie, gdy następnego ranka ujrzał dwa białe habity, zbliżające się do kwatery, którą zajmował. Bylito nie ci sami ojcowie; przodem szedł ksiądz Maciej Błeszyński, lektor filozofii, niosąc pismo z pieczęcią; za nim postępował ojciec Zacharyasz Małachowski, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, ze spuszczoną głową i z twarzą lekko pobladłą. Jenerał przyjął ich w otoczeniu sztabu i wszystkich znamienitych pułkowników i odpowiedziawszy uprzejmie na pokorny ukłon ojca Błeszyńskiego, wyjął mu szybko list z ręki, rozerwał pieczęcie i począł czytać. Lecz wnet strasznie zmieniła się twarz jego: fala krwi uderzyła mu do głowy, oczy wyszły na wierzch, kark napęczniał i straszliwy gniew zjeżył mu włosy pod peruką. Przez chwilę mowę nawet mu odjęło, ręką tylko wskazał na list księciu Heskiemu, który przebiegł go oczyma i zwróciwszy się do pułkowników, rzekł spokojnie: Oświadczają mnisi tylko tyle, że dopóty nie mogą się wyrzec Jana Kazimierza, dopóki prymas nowego króla nie ogłosi, czyli inaczej mówiąc, nie chcą uznać Karola Gustawa. Tu rozśmiał się książe Heski, Sadowski utkwił szyderczy wzrok w Müllerze, a Wrzeszczowicz począł brodę szarpać z wściekłości. Groźny szmer oburzenia powstał wśród reszty obecnych. Wtem Müller począł uderzać dłonią po kolanie i krzyczeć: – Rata! rata! Wąsate twarze czterech muszkieterów ukazały się wnet we drzwiach. – Wziąć mi te golone pałki i zamknąć – krzyknął jenerał. – Waść, panie Sadowski, otrąbisz mi pod klasztorem, że niech aby z jednego działa dadzą z murów ognia, obydwóch mnichów każę natychmiast powiesić! Prowadzono tedy obu księży: ojca Błeszyńskiego i ojca Małachowskiego, wśród szyderstw i naigrawań się żołnierzy. Muszkietnicy zawdziewali im swe kapelusze na głowy, a raczej na twarze, tak, aby oczy były zasłonięte i umyślnie naprowadzali ich na rozmaite przeszkody, a gdy który z księży potknął się lub upadł, wówczas rozlegał się wybuch śmiechu wśród gromad żołnierstwa, upadłego zaś podnoszono kolbami i niby podpierając go, tłuczono po krzyżu i ramionach. Inni rzucali na nich nawozem końskim, inni chwytali w dłonie śnieg i rozcierali go na tonsurach[1] lub wpuszczali księżom za habity. Odczepiono sznurki od trąbek i przywiązano ojcom do szyi, poczem żołdacy chwycili za drugi koniec i udając, że prowadzą bydło na jarmark, wykrzykiwali w głos ceny. Oni obaj szli cicho z rękami złożonemi na piersiach, z modlitwą na ustach. Zamknięto ich wreszcie w stodole drżących od zimna, sponiewieranych; naokoło zaś stanęły straże z muszkietami. Pod klasztorem otrąbiono już rozkaz, a raczej groźbę Müllera. Zlękli się ojcowie, zdrętwiało ze zgrozy wojsko całe. Działa umilkły; rada zebrana nie wiedziała co począć. Zostawić ojców w barbarzyńskich rękach niepodobna; posłać drugich, to ich Müller znowu zatrzyma. Wszelako w kilka godzin później sam on przysłał posłańca z zapytaniem, co mnisi myślą uczynić- Odpowiedziano mu, że póki ojców nie uwolni, żadne układy nie mogą mieć miejsca, bo jakże zakonnicy mogą wierzyć, że jenerał dotrzyma im warunków, jeżeli wbrew kardynalnemu prawu narodów więzi posłów, których nietykalność barbarzyńskie nawet ludy szanują Na to oświadczenie nie było prędkiej odpowiedzi, straszna niepewność zaciężyła więc nad klasztorem i zmroziła zapał w obrońcach. Wojska zaś szwedzkie, ubezpieczone przez zatrzymanie jeńców, pracowały gorączkowo nad zbliżeniem się do niedostępnej dotąd twierdzy. Sypano na gwałt nowe szańce, stawiano kosze z ziemią, ustawiano armaty. Zuchwałe żołnierstwo podsuwało się pod mury na pół strzału z rusznicy. Wygrażali kościołowi, obrońcom. Wpół pijani żołdacy krzyczeli, wznosząc ręce ku murom: – Poddajcie klasztor, albo wiedzcie, że wasze mnichy wisieć będą! Inni bluźnili strasznie przeciwko Bogarodzicy i wierze katolickiej. Oblężeni, ze względu na życie ojców, słuchać musieli cierpliwie. Kmicicowi wściekłość zapierała oddech w piersi. Darł włosy w czuprynie, szaty na sobie i łamiąc ręce, powtarzał do pana Piotra Czarnieckiego: – Ot, mówiłem, mówiłem, naco układy ze złodziejami! Teraz stój, cierp! a oni lazą w oczy, a bluźnią! Matko Boża! zmiłuj się nade mną, daj mi wytrwanie!… Na Boga żywego! niezadługo na mury zaczną leść!… Trzymajcieże mnie, okujcie mnie, jak zbója, bo nie wytrzymam! Tamci zaś zbliżali się coraz bardziej i bluźnili coraz śmielej. Tymczasem zaszedł nowy wypadek, który do rozpaczy przywiódł oblężonych. Pan kasztelan kijowski, poddając Kraków, wymówił sobie, że wyjdzie z całem wojskiem i pozostanie wraz z niem na Szlązku aż do końca wojny. Siedemset piechoty z tych wojsk, gwardyi królewskiej pod wodzą pułkownika Wolffa, stało tuż wpobliżu nad granicą i ufając traktatom, nie miało się na baczności. Owóż Wrzeszczowicz namówił Müllera, ażeby tych ludzi zagarnął. Ten wysłał samego Wrzeszczowicza z dwoma tysiącami rajtaryi, którzy nocą przeszedłszy granicę, napadli na uśpionych i zabrali ich co do jednego. Sprowadzonych do obozu szwedzkiego kazał Müller umyślnie obwodzić naokoło muru, aby okazać księżom, że to wojsko, od którego spodziewali się odsieczy, posłuży właśnie do zdobywania Częstochowy. Widok też to był przerażający dla oblężonych tej świetnej gwardyi królewskiej, wleczonej wedle murów; nikt bowiem nie wątpił, że ich pierwszych zmusi Müller do szturmu. Popłoch ukazał się znów w wojsku; niektórzy żołnierze poczęli broń łamać i wołać, że niema już rady, jeno trzeba się poddawać jak najprędzej. Serca upadły i w szlachcie. Niektórzy z nich znów wystąpili do Kordeckiego z prośbami, aby miał litość nad ich dziećmi, nad świętem miejscem, nad obrazem i nad zgromadzeniem zakonnem. Zaledwie powaga przeora i pana Zamoyskiego starczyły do uciszenia tego rozruchu. A ksiądz Kordecki miał przedewszystkiem na myśli uwolnienie uwięzionych ojców i chwycił się najlepszego sposobu, napisał bowiem list do Müllera, że chętnie dla dobra Kościoła owych braci poświęci. Niech więc jenerał skazuje ich na śmierć; będą potem wszyscy inni wiedzieć, czego się po nim mogą spodziewać i jaką wiarę do jego przyrzeczeń przywiązywać. Müller radosny był, bo sądził, że dopływa do końca. Nie odrazu jednak uwierzył słowom Kordeckiego i jego gotowości poświęcenia zakonników. Więc jednego z nich, księdza Błeszyńskiego, wysłał do klasztoru, zobowiązawszy go najprzód przysięgą, że wróci sam dobrowolnie bez względu na to, jaką odpowiedź przyniesie. Zobowiązał go również przysięgą, że wystawi potęgę szwedzką i niepodobieństwo oporu. Zakonnik powtórzył wszystko wiernie, lecz oczy jego mówiły co innego, a wkońcu rzekł: – Lecz życie niżej ceniąc, niż dobro Zgromadzenia, czekam na postanowienie rady, a co wy uchwalicie, najwierniej nieprzyjacielowi z powrotem oznajmię. Kazano mu odpowiedzieć, że zakon pragnie układów, ale nie może wierzyć jenerałowi, który posłów więzi. Na drugi dzień przyszedł do klasztoru drugi z wysłanych ojców Małachowski i z podobną odszedłszy odpowiedzią. Wówczas obaj usłyszeli wyrok śmierci. Było to w kwaterze Müllera, w obecności sztabu i znamienitych oficerów. Wszyscy oni patrzyli pilnie w twarze zakonników, ciekawi, jakie też wyrok wywrze na nich wrażenie i z największem zdumieniem ujrzeli na obydwóch radość tak wielką, tak nieziemską, jakby najwyższe zwiastowano im szczęście. Wybladłe policzki zakonników zarumieniły się nagle, oczy napełniły się światłem i ojciec Małachowski rzekł drżącym ze wzruszenia głosem: – Ach! czemuż dzisiaj nie umieramy, skoro ofiarą za Boga i króla paść nam przeznaczono!… Müller kazał ich natychmiast wyprowadzić. Pozostali oficerowie spoglądali jedni na drugich, nakoniec któryś ozwał się: – Z podobnym fanatyzmem trudna walka. A książe Heski na to: – Podobną wiarę mieli tylko pierwsi chrześcianie… Toś waćpan chciał rzec- Następnie zwrócił się do Wrzeszczowicza. – Panie Weyhard, – rzekł – radbym wiedzieć, co pan myślisz o tych mnichach- – Nie potrzebuję sobie nimi głowy zaprzątać; – odrzekł zuchwale Wrzeszczowicz – pan jenerał już o nich pomyślał! Wtem Sadowski wystąpił na środek izby i stanął przed Müllerem. – Wasza dostojność nie każesz tych mnichów stracie! – rzekł stanowczo. – A to czemu- – Dlatego, że wówczas o jakichkolwiek układach mowy już nie będzie, że załoga twierdzy zapłonie zemstą, że ci ludzie prędzej jeden na drugim w takim razie padną, niż się poddadzą… – Wittemberg przysyła mi ciężkie działa. – Wasza dostojność nie uczynisz tego, – mówił z mocą Sadowski – gdyżto są posłowie, którzy w zaufaniu tu przybyli! – Ja też ich nie na zaufaniu każę powiesić, tylko na szubienicy. – Echo tego czynu rozlegnie się w całym kraju, wzburzy wszystkie serca i odwróci je od nas. – Daj mi waćpan pokój ze swemi echami!… Słyszałem już o nich sto razy. – Wasza dostojność nie uczynisz tego bez wiedzy jego kr. mości! – Waćpan nie masz prawa przypominać mi moich obowiązków względem króla! – Ale mam prawo prosić o uwolnienie ze służby, a powody jego kr. mości przedstawić. Chcę być żołnierzem, nie katem!… Książe Heski wystąpił zkolei na środek izby i rzekł ostentacyjnie: – Panie Sadowski, daj mi twą rękę. Pan jesteś szlachcic i uczciwy człowiek! – Coto jest- coto znaczy-! – ryknął Müller, zrywając się z siedzenia. Jenerale, – rzekł zimno książe Heski – pozwalam sobie mniemać, że pan Sadowski jest uczciwym człowiekiem i sądzę- że niemasz w tem nic przeciwnego dyscyplinie- Müller nie lubił księcia Heskiego, ale jak wielu ludziom niższego pochodzenia, tak i jemu imponował w najwyższy sposób ów chłodny, grzeczny, a zarazem pogardliwy sposób mówienia, właściwy ludziom wysokiej godności. Müller starał się nawet mocno przyswoić sobie owę manierę, co mu się zresztą nie udawało. Pohamował jednak wybuch i rzekł spokojniej: – Mnichy będą jutro wisieć. – To nie moja rzecz, – odrzekł książe Heski – ale w takim razie każ wasza dostojność dziś jeszcze uderzyć na te dwa tysiące Polaków, którzy są w naszym obozie, bo jak tego nie uczynisz, to oni jutro uderzą na nas… Już i tak bezpieczniej szwedzkiemu żołnierzowi iść między stado wilków, niż między ich namioty. Oto wszystko, co chciałem powiedzieć, a teraz pozwalam sobie życzyć waszej dostojności powodzenia… To rzekłszy, wyszedł z kwatery. Müller pomiarkował, iż zapędził się zbyt daleko. Lecz rozkazów nie cofnął i tego samego dnia jeszcze zaczęto wznosić szubienicę na oczach całego klasztoru. Jednocześnie żołdacy, korzystając z zawartego zawieszenia broni, cisnęli się jeszcze bliżej murów, nie przestając szydzić, urągać, bluźnić, wyzywać. Całe tłumy ich wdzierały się na górę; stali tak gęsto, jakoby zamierzali iść do szturmu. Wtem pan Kmicic, którego nie okuli, jak o to prosił, nie wytrzymał istotnie i gruchnął z działa w największą kupę, tak skutecznie, że pokotem położył tych wszystkich żołnierzy, którzy się naprzeciw wylotu znajdowali. Byłoto jakby hasło, bo naraz, bez rozkazów, a nawet wbrew im, zagrały wszystkie działa, huknęły rusznice i garłacze. Szwedzi zaś wystawieni ze wszech stron na ogień, z wyciem i rykiem uciekać poczęli od twierdzy, gęsto po drodze trupem padając. Czarniecki przyskoczył do Kmicica. – A wiesz, że za to kula w łeb- – Wiem, wszystko mi jedno! Niech mnie!… – To w takim razie mierz dobrze! Kmicic mierzył dobrze. Wkrótce jednak zabrakło mu celu. Wielkie poruszenie stało się tymczasem w obozie szwedzkim, lecz było tak jasnem, że pierwsi Szwedzi zgwałcili zawieszenie broni, iż Müller sam w duchu przyznawał słuszność Jasnogórcom. Co więcej! Kmicic ani się spodziewał, że swemi strzałami uratował prawdopodobnie życie ojcom, bo wskutek nich Müller stanowczo przekonał się, że zakonnicy w ostatnim razie istotnie gotowi są dla dobra kościoła i klasztoru poświęcić dwóch współbraci. Strzały wbiły mu przytem do głowy i tę myśl, że jeśli włos spadnie z głowy posłów, tedy już nic innego, prócz podobnych grzmotów, nie usłyszy ze strony klasztoru. I nazajutrz zaprosił obydwóch uwięzionych zakonników na obiad, następnego zaś dnia odesłał ich do klasztoru. Płakał ksiądz Kordecki na ich widok, wszyscy brali ich w ramiona i zdumiewali się, słysząc z ich ust, że właśnie owym wystrzałom winni są ocalenie. Przeor, który poprzednio gniewał się na Kmicica, przywołał go zaraz i rzekł: – Gniewałem się, bo myślałem, żeś ich zgubił, ale ciebie widocznie Najświętsza Panna natchnęła. Znak to łaski, raduj się!… – Ojcze najdroższy, kochany, nie będzie już układów- – pytał Kmicic, całując go po rękach. Ale ledwie to wymówił, ledwie skończył, gdy trąbka ozwała się przy bramie i nowy poseł od Müllera wszedł do klasztoru. Byłto pan Kuklinowski, pułkownik chorągwi wolentarskiej, włóczącej się ze Szwedami. Najwięksi warchołowie, bez czci i wiary, służyli w tej chorągwi, a poczęści dyssydenci, jako lutrowie, aryanie, kalwini. Tem się tłómaczyła ich przyjaźń dla Szwedów, lecz głównie zagnała ich do Molierowskiego obozu chęć grabieży i łupów. Szajka ta złożona ze szlachty, banitów, ludzi zbiegłych z wież i rąk mistrza, a z czeladzi wisielców, urwanych od powroza, podobna była nieco do dawnej Kmicicowej partyi, tylko tamci się bili jak lwy, ci woleli rabować, krzywdzić szlachcianki po dworach, rozbijać stajnie i skrzynie. Kuklinowski sam, mniej był za to podobny do Kmicica. Wiek przyprószył siwizną jego włosy, twarz miał zwiędłą, zuchwałą i bezczelną. Oczy, nadzwyczaj wypukłe i drapieżne, zwiastowały gwałtowność charakteru. Był to jeden z tych żołnierzy, w których wskutek hulaszczego życia, ciągłych wojen, sumienie wypaliło się do dna. Mnóstwo podobnych kręciło się wówczas po wojnie trzydziestoletniej w całych Niemczech i Polsce. Gotowi oni byli służyć każdemu i nieraz prosty tylko wypadek rozstrzygał, po której stawali stronie. Ojczyzna, wiara, słowem wszystkie świętości, były im zupełnie obojętne. Wyznawali jednę tylko żołnierkę, szukali w niej uciech, rozpusty, korzyści i zapomnienia życia. Wszelako, obrawszy jakiś obóz, służyli mu zwykle dość wiernie, a to przez pewien honor żołniersko-rozbójniczy i dlatego, aby nie psuć sobie i innym wziętości. Takim był i Kuklinowski. Sroga odwaga i niezmierna zawziętość wyrobiły mu mir między warchołami. Łatwo mu przychodziło werbować ludzi. Wiek życia przesłużył w różnych broniach i obozach. Był na Siczy atamanem; wodził pułki na Wołoszczyznę; w Niemczech werbował ochotników w czasie trzydziestoletniej wojny i zyskał pewną sławę jako dowódca jazdy. Krzywe jego nogi, wygięte nakształt pałąków, znamionowały, że większą część życia spędził na koniu. Chudy był przytem jak trzaska i nieco pochylony z rozpusty. Siła krwi, nietylko w wojnach przelanej, ciężyło na nim. A jednak nie był to człowiek z natury zupełnie zły, miewał czasem szlachetniejsze popędy, był tylko do szpiku kości zepsuty i rozzuchwalony. Sam bowiem nieraz mawiał w zaufanej kompanii popijanemu: -Spełniło się niejeden uczynek, za który powinien był piorun trzasnąć a nie trzasnął-. Ta bezkarność sprawiła, że nie wierzył w sprawiedliwość Bożą i karę, nietylko za życia, ale i po śmierci, inaczej mówiąc, nie wierzył w Boga, wierzył jednak w dyabła, w czarownice, w astrologów i w alchemią. Nosił się popolsku, gdyż uważał ten strój za najodpowiedniejszy dla kawalerzysty; jeno wąs, jeszcze czarny, podstrzygał poszwedzku i rozczapierzał w zadartych do góry końcach. Mówiąc, zdrobniał wszystkie wyrazy, jak dziecko, co dziwne czyniło wrażenie w ustach takiego wcielonego dyabła i okrutnika, żłopiącego krew ludzką. Mówił dużo i chełpliwie, oczywiście miał się za znamienitą osobę i jednego z pierwszych w świecie pułkowników jazdy. Müller, który lubo w szerszym zakroju, sam do podobnego gatunku ludzi należał, cenił go wielce, a zwłaszcza lubił go sadzać u swego stołu. Obecnie Kuklinowski sam narzucił mu się na pomocnika, zaręczając, że wymową swą wnet księży do opamiętania przywiedzie. Poprzednio jeszcze, gdy po aresztowaniu księży pan Zamoyski, miecznik sieradzki, wybierał się sam własną osobą do obozu Müllera i żądał zakładnika, Müller posłał Kuklinowskiego; pan Zamoyski i ksiądz Kordecki nie przyjęli go jednak, jako człeka nieodpowiednej godności. Od tej pory, dotknięty w miłości własnej Kuklinowski, powziął śmiertelną urazę do obrońców Jasnej Góry i postanowił wszelkiemi siłami im szkodzić. Wybrał się więc w poselstwie, raz dla samego poselstwa, a powtóre, żeby wszystko obejrzyć i tu i owdzie złe ziarno rzucić. Ponieważ zdawna znajomy był panu Czarnieckiemu, zbliżył się zatem do bramy przez niego strzeżonej; lecz pan Czarniecki spał właśnie, Kmicic go zastępował; on też wprowadził gościa i zawiódł go do definitoryum. Kuklinowski rzucił okiem znawcy na pana Andrzeja i wnet wpadła mu bardzo w oko nietylko postawa, ale i wzorowy żołnierski moderunek młodego junaka. – Żołnierzyk zaraz prawdziwego żołnierzyka odgadnie – rzekł, podnosząc rękę do kołpaka. – Nie spodziewałem się, żeby księżulkowie mieli tak grzecznych oficerów na kondycyjce. Jakże godność, proszę-… W Kmicicu, który miał gorliwość każdego nowonawróconego, aż dusza się wzdrygała, szczególnie na Polaków, Szwedom służących; jednakże wspomniał na niedawne gniewy księdza Kordeckiego, na wagę, którą tenże do układów przywiązywał, więc odrzekł chłodno, ale spokojnie: – Jestem Babinicz, dawny pułkownik wojsk litewskich, a teraz wolentaryusz w służbie Najświętszej Panny. – A ja Kuklinowski, także pułkownik, o którym musiałeś waść słyszeć, bo czasu niejednej wojenki o tem nazwisku i o tej szabelce (tu uderzył się po boku) wspominano, nietylko tu w Rzeczypospolitce, ale i za granicą. – Czołem, – rzekł Kmicic – słyszałem. – No, proszę… to waść z Litwy-… I tam bywają sławni żołnierze… My to wiemy o sobie, bo też trąbę sławy słychać z jednego końca świata w drugi… Znałżeś tam waszmość niejakiego Kmicica- Pytanie padło tak nagle, że pan Andrzej stanął jak wryty. – A waszmość czemu się o niego pytasz- – Bo go miłuję, choć go nie znam; bośmy do siebie podobni, jak para bótów… i to zawsze powtarzam: dwóch jest (z przeproszeniem waszmości) prawdziwych żołnierzy w tej Rzeczypospolitej: ja w Koronie, a Kmicic na Litwie… Para gołąbków, co-! Znałżeś go waść osobiście- – Bodaj cię zabito! – pomyślał Kmicic. Lecz wspomniawszy na poselski charakter Kuklinowskiego, odrzekł głośno: – Osobiście go nie znałem… Ale owoż wejdź pan, bo tam już rada oczekuje. To rzekłszy, wskazał mu drzwi, z których na przyjęcie gościa wyszedł jeden z księży. Kuklinowski udał się z nim razem do definitoryum, lecz przedtem jeszcze odwrócił się do Kmicica. – Miło mi będzie, panie kawalerze, – rzekł – jeśli i z powrotem ty mnie odprowadzisz, nie kto inny. – Zaczekam tu na waszmości – odpowiedział pan Kmicic. I pozostał sam. Po chwili począł chodzić tam i napowrót prędkiemi krokami. Wzburzyła się w nim cała dusza, a serce zalewało mu się krwią czarną ze złości. – Smoła tak nie przylega do szaty, jak niesława do imienia! – mruczał. – Ten łotr, ten wyga, ten sprzedawczyk, śmiele się bratem moim mianuje i za kompaniona mnie ma. Ot, czegom się doczekał! Wszyscy wisielcy się do mnie przyznają, a nikt zacny bez abominacyi nie wspomni. Małom jeszcze uczynił, mało!… Żebym przynajmniej mógł tego szelmę nauczyć… Nie może być inaczej, tylko go sobie zakarbuję… Narada w definitoryum trwała długo. Uczyniło się ciemno. Kmicic czekał jeszcze. Nakoniec ukazał się pan Kuklinowski. Twarzy jego nie mógł dojrzeć pan Andrzej, ale z szybkiego sapania wnosił, że misya zgoła mu się nie udała i zarazem nie przypadła do smaku, bo nawet do gawędy stracił ochotę. Szli więc czas jakiś w milczeniu; tymczasem postanowił Kmicic dowiedzieć się prawdy, rzekł tedy, udając umyślnie współczucie: – Pewnie z niczem waszmość wracasz… Nasi księża uparci, a mówiąc między nami (tu zniżył głos) źle czynią, bo przecie wieki bronić się nie możem. Pan Kuklinowski stanął i pociągnął go za rękaw. – A, sądzisz waść, sądzisz, że źle robią- Masz rozumek, masz! Księżulkowie pójdą na otręby – ja w tem! Kuklinowskiego nie chcą słuchać, posłuchają jego miecza. – Widzi waść, mnie też o nich nie chodzi, – odrzekł Kmicic – ale o miejsce, które jest święte, niema co mówić!… a które im później się podda, tem kondycye sroższe być muszą… Chyba, że to prawda, co mówią, iż w kraju powstają hałasy, że tu i owdzie poczynają Szwedów siec i że chan w pomoc ciągnie. Jeśli tak, to Müller musi odstąpić. – Waćpanu w zaufaniu powiem: ochotka na szwedzką juszkę budzi się w kraju, a podobno i w wojsku, prawda!… O chanie także gadają! Ale Müller nie odstąpi. Za parę dni działa ciężkie nam przyjdą… Wykopiemy tych lisów z jamy, a później co będzie, to będzie!… Ale waćpan rozumek masz! – Ot i brama! – rzekł Kmicic – tu muszę waści pożegnać… Chyba, że chcesz, bym cię po pochyłości sprowadził- – Sprowadź, sprowadź! Parę dni temu strzeliliście za posłem! – At! co waść mówisz!- – Może niechcący… Ale lepiej sprowadź waćpan… Mam ci też kilka słów rzec. – I ja waćpanu. – To i dobrze. Wyszli za bramę i pogrążyli się w ciemności. Tu Kuklinowski stanął i chwyciwszy znów Kmicica za rękaw, mówić począł: – Waćpan, panie kawalerze, wydajesz mi się roztropny i przemyślny, a przytem czuję w tobie żołnierzyka z krwi i z kości… Poco ci u licha z księżmi, nie z wojskowymi trzymać, poco księżym parobkiem być-… Lepsza u nas i weselsza kompania przy kielichach, kościach, z dziewczętami… Rozumiesz- co- Tu ścisnął mu ramię palcami. – Ten dom – mówił dalej, ukazując palcem na twierdzę – pali się… a głupi, kto z palącego się domu nie ucieka. Waćpan może imienia zdrajcy się boisz-… Pluń na tych, co cię tak nazwą! Chodź do naszej kompanii… Ja, Kuklinowski, to waści proponuję. Chcesz, słuchaj… nie chcesz, nie słuchaj… gniewu nie będzie. Jenerał przyjmie cię dobrze, ja w tem, a mnie do serca przypadłeś i z życzliwości to ci mówię. Wesoła kompanijka, wesoła! Żołnierska wolność w tem, by służyć komu się chce. Nic ci po mnichach! Jeżelić cnotka przeszkadza, to ją wycharchnij! Pamiętaj też i na to, że i uczciwi u nas służą. Tylu szlachty, tylu panów, hetmani… Co masz być lepszy- Kto tam się naszego Kazimierka trzyma – nikt! Jeden Sapieha Radziwiłła gnębi. Kmicic zaciekawił się. – Sapieha, mówisz waćpan, Radziwiłła gnębi- – Tak jest. Srodze go tam na Podlasiu poturbował, a teraz w Tykocinie oblega. A my nie przeszkadzamy! – Jakto- – Bo król szwedzki woli, żeby się zjedli. Radziwiłł nigdy nie był pewny, o sobie jeno myślał… Przytem ledwie podobno już dyszy. Kto dopuści, żeby go oblegano, to już źle z nim… już zginął. – I Szwedzi nie idą mu na ratunek- – Kto ma iść- Sam król w Prusach, bo tam sprawa najważniejsza… Elektoreczek dotąd się wykręcał, teraz się nie wykręci. W Wielkopolsce wojenka, Wittemberg potrzebny w Krakowie. Duglas z góralami ma robotę, więc i zostawili Radziwiłła samemu sobie. Niech go tam Sapieha zje. Urósł Sapieżka, to prawda… Ale przyjdzie i na niego kolej. Nasz Karolek, byle się z Prusami ułatwił, przytrze potem rogów Sapieże. Teraz niema na niego rady, bo cała Litwa przy nim stoi. – A Żmudź- – Żmudź Pontusik de la Gardie trzyma w łapach, a ciężkie to łapy, znam go! – Takżeto Radziwiłł upadł, on, który potęgą królom dorównywał- – Gaśnie już, gaśnie… – Dziwne zrządzenie Boże! – Odmienna wojny kolejka. Ale mniejsza z tem! No, co tam- Nie namyśliszże się wedle tej propozycyi, którą ci uczyniłem- Nie będziesz żałował! Chodź do nas. Jeśli ci dziś zaprędko, to się namyśl do jutra, do pojutrza, do przyjścia wielkich dział. Oni ci widać ufają, skoro możesz za bramę wychodzić, jak ot, teraz… Albo z listami przyjdź i więcej nie wracaj… – Waćpan ciągniesz na stronę szwedzką, boś szwedzki poseł: – rzekł nagle Kmicic – nie wypada ci inaczej, chociaż w duszy, kto wie, co tam myślisz. Są tacy, którzy Szwedom służą, a w sercu źle im życzą. – Parol kawalerski! – odrzekł Kuklinowski – że mówię szczerze i nie dlatego, że funkcyą poselską spełniam. Za bramą już ja nie poseł i kiedy tak chcesz, to składam dobrowolnie swoję poselską szarżę i mówię ci jak prywatny: kiń do licha tę paskudną twierdzę! – To waść mówisz, jako prywatny- – Tak jest. – I mogę ci jako prywatnemu odpowiedzieć- – Jako żywo! sam proponuję. – Tedy słuchąjże mnie, panie Kuklinowski – (tu Kmicic nachylił się i spojrzał, w same oczy zabijaki) – jesteś szelma, zdrajca, łotr, rakarz i arcypies! Masz dosyć, czyli mam ci jeszcze w oczy plunąć- Kuklinowski zdumiał się do tego stopnia, że przez chwilę trwało milczenie. – Coto-… Jakto-… Słyszęż ja dobrze- – Masz psie dosyć, czyli chcesz, bym ci w oczy plunął- Kuklinowski błysnął szablą, lecz Kmicic schwycił go swą żelazną ręką za garść, wykręcił ramię, wyrwał szablę, następnie trzasnął w policzek, aż się rozległo w ciemności, poprawił z drugiej strony, obrócił w ręku jak frygę i kopnąwszy z całej siły, wykrzyknął: – Prywatnemu, nie posłowi!… Kuklinowski potoczył się na dół jak kamień, wyrzucony z balisty, pan Andrzej zaś spokojnie poszedł ku bramie. Działo się to w załamaniu góry, tak, iż z murów trudno ich było dojrzeć. Jednakże przy bramie spotkał Kmicic czekającego już księdza Kordeckiego, który zaraz odprowadził go na bok i pytał: – A coś tak długo robił z Kuklinowskim- – Wchodziłem z nim w konfidencya – odparł pan Andrzej. – Cóż ci mówił- – Mówił mi, że o chanie prawda. – Chwała Bogu, który serca pogan zmienić umie i z wrogów uczynić przyjaciół. – Mówił mi także, iż Wielkopolska się ruszyła… – Chwała Bogu! – Że kwarciani coraz niechętniej przy Szwedzie stoją, że na Podlasiu wojewoda witebski, Sapieha, zbił zdrajcę Radziwiłła, mając wszystkich zacnych obywatelów po sobie. Jakoby cała Litwa przy nim stoi, z wyjątkiem Żmudzi, którą Pontus ogarnął… – Chwała Bogu! Nicżeście więcej ze sobą nie mówili- – Owszem, namawiał mnie potem Kuklinowski, bym do Szwedów przeszedł. – Tego się spodziewałem, – rzekł ksiądz Kordecki – złyto człowiek… A ty cóżeś mu odrzekł- – Boto widzicie, ojcze wielebny, powiedział mi tak: -Kładę na bok moję szarżę poselską, która się za bramą i bez tego kończy, a namawiam cię jako prywatny człowiek.- A jam go jeszcze dla pewności spytał, czy mogę jako prywatnemu odpowiadać- Powiedział: -Dobrze!- – wtedy… – Co wtedy- – Wtedy dałem mu w pysk, a on się na dół pokocił. – W imię Ojca i Syna i Ducha! – Nie gniewajcie się, ojcze… Bardzom to politycznie uczynił, a że on tam przed nikim słowa nie piśnie, to pewno! Ksiądz milczał przez chwilę. – Z poczciwościś to uczynił, wiem! – odrzekł po chwili. – To mnie jeno martwi, żeś sobie nowego wroga napytał… To straszny człek! – E! jeden więcej, jeden mniej!… – rzekł Kmicic. Poczem pochylił się do ucha księdza. – A książe Bogusław, – rzekł – to mi przynajmniej wróg! Co mi tam taki Kuklinowski! Ani się na niego obejrzę.
Rozdział XVII
Tymczasem odezwał się groźny Arfuid Wittemberg. Znamienity oficer przywiózł jego surowe pismo do klasztoru z rozkazem dla ojców poddania twierdzy Müllerowi. -W przeciwnym razie – pisał Wittemberg – jeśli nie zaniechacie oporu i nie zechcecie ulegać wspomnionemu panu jenerałowi, bądźcie przekonani, że surowa was czeka za to kara, która innym posłuży za przykład. Winę zaś tego sobie przypiszecie.- Ojcowie po odebraniu tego listu, postanowili postaremu zwlekać, codzień nowe trudności przedstawiając. I znów poczęły płynąć dnie, podczas których huk armat przerywał układy i odwrotnie. Müller oświadczył, że tylko dla zabezpieczenia klasztoru od kup swawolnych, pragnie wprowadzić doń swą załogę. Ojcowie odpowiedzieli, że skoro załoga ich okazała się dostateczną do obrony przeciw tak potężnemu wodzowi, jak pan jenerał, tem bardziej wystarczy przeciw kupom swawolnym. Błagali więc Müllera na wszystko co święte, na uszanowanie, jakie lud ma dla tego miejsca, na Boga i cześć Maryi, aby sobie poszedł do Wielunia lub gdzieby mu się podobało. Wyczerpała się jednak i cierpliwość szwedzka. Ta pokora oblężonych, którzy jednocześnie prosili o miłosierdzie i coraz gęściej z dział strzelali, doprowadzała do rozpaczy wodza i wojsko. Müllerowi w głowie z początku nie mogło się pomieścić, dla czego, gdy cały kraj poddał się, to jedno miejsce się broni, co za moc je podtrzymuje, w imię jakich nadziei ci zakonnicy nie chcą ulegnąć, do czego dążą, czego się spodziewają- Lecz czas płynący przynosił coraz jaśniejsze na owe pytania odpowiedzi. Opór, który się tu począł, szerzył się jak pożar. Mimo dość tępej głowy, spostrzegł jenerał wkońcu o co księdzu Kordeckiemu chodziło, bo zresztą wytłómaczył to niezbicie Sadowski: że więc nie o owo gniazdo skaliste, nie o Jasną Górę, nie o skarby nagromadzone w zakonie, nie o bezpieczeństwo zgromadzenia – ale o losy całej Rzeczypospolitej. Spostrzegł Müller, że ów ksiądz cichy, wiedział, co czynił, że miał świadomość swojej misyi, że powstał jako prorok, aby zaświecić krajowi przykładem, by głosem potężnym zawołać na wschód i zachód, na północ i południe: sursum corda! – by, czyto zwycięstwem swojem, czy śmiercią i ofiarą obudzić śpiących ze snu, obmyć grzesznych, uczynić światło w ciemnościach. Spostrzegłszy to, ów stary wojownik poprostu zląkł się i tego obrońcy i własnego zadania. Nagle ów -kurnik- częstochowski wydał mu się olbrzymią górą, bronioną przez Tytana, a sam sobie wydał się jenerał małym, a na armią własną spojrzał po raz pierwszy w życiu, jak na garść lichego robactwa. Imżeto podnosić rękę na tę jakąś straszną, tajemniczą i niebotyczną potęgę- Więc zląkł się Müller i zwątpienie poczęło się wkradać do jego serca. Wiedząc, że na niego winę złożą, sam począł szukać winnych i gniew jego spadł najprzód na Wrzeszczowicza. Powstały w obozie niesnaski i niezgoda jęła jątrzyć przeciw sobie serca; prace oblężnicze musiały na tem cierpieć. Lecz Müller zbyt długo przywykł w całem życiu mierzyć ludzi i wypadki pospolitą miarą żołnierską, aby chwilami nie miał pocieszać się jeszcze myślą, że twierdza podda się wkońcu. I biorąc rzeczy poludzku, nie mogło się stać inaczej. Przecie Wittemberg przysyłał mu sześć dział burzących najcięższego kalibru, które już pod Krakowem pokazały swą potęgę. – U licha! – myślał Müller – takie mury, nie oprą się takim kolubrynom, a gdy to gniazdo strachów, zabobonu, czarów, z dymem się rozwieje, wnet rzeczy wezmą inny obrót i cały kraj się uspokoi. W oczekiwaniu więc na większe działa, kazał strzelać z mniejszych. Dni walki wróciły. Próżno jednak kule ogniste padały na dachy, próżno najdzielniejsi puszkarze nadludzkie czynili usiłowania. Ilekroć wiatr zwiał morze dymów, klasztor ukazywał się nietknięty, wspaniały jak zawsze, wyniosły, z wieżami, bodącemi spokojnie błękit. Tymczasem zdarzyły się wypadki, szerzące zabobonny przestrach między oblegającymi. To kule przelatywały ponad całą górą i raziły stojących z drugiej strony żołnierzy; to puszkarz, zajęty rychtowaniem działa, padał nagle; to dymy układały się w straszne i dziwaczne postacie; to prochy w jaszczach zapalały się nagle, jakby niewidomą ręką podpalone Prócz tego ginęli ciągle żołnierze, którzy pojedyńczo, samowtór, albo samotrzeć wychylali się z obozu. Posądzenie o to padało na polskie posiłkowe chorągwie, które prócz pułku Kuklinowskiego, odmawiały wręcz wszelkiego udziału w pracach oblężniczych i coraz groźniejszą przybierały postawę. Müller zagroził pułkownikowi Zbrożkowi sądem na jego ludzi, ten zaś odpowiedział mu w oczy, wobec wszystkich oficerów: -Spróbuj, jenerale!- Natomiast towarzysze zpod polskich chorągwi włóczyli się umyślnie po szwedzkim obozie, okazując pogardę i lekceważenie żołnierzom, a wszczynając kłótnie z oficerami. Przychodziło ztąd do pojedynków, w których Szwedzi, jako mniej wprawni w szermierkę, najczęściej padali ofiarą. Müller wydał surowe rozporządzenie przeciwko pojedynkom, a wkońcu zabronił towarzystwu wstępu do obozu. Wynikło z tego, że wkońcu oba wojska leżały obok siebie jak wrogie i oczekujące tylko sposobności do walki. Klasztor zaś bronił się coraz lepiej. Okazało się, że działa nadesłane przez pana krakowskiego nie ustępują w niczem tym, któremi rozporządzał Müller, a puszkarze przez swą ciągłą praktykę doszli do takiej wprawy, że każdy ich strzał powalał nieprzyjaciół. Szwedzi spędzali to na czary. Puszkarze odpowiadali wprost oficerom, że z tą siłą, która klasztoru broni, nie ich rzecz walczyć. Pewnego rana popłoch wszczął się we wschodniopołudniowym przykopie; żołnierze bowiem ujrzeli wyraźnie niewiastę w błękitnym płaszczu, osłaniającą kościoł i klasztor. Na ten widok rzucili się pokotem twarzami na ziemię. Próżno nadjechał sam Müller, prożno tłómaczył im, że to mgły i dymy ułożyły się w ten sposób; próżno wreszcie groził sądem i karami. W pierwszej chwili nikt nie chciał go słuchać, zwłaszcza, że sam jenerał nie umiał ukryć przerażenia. Rozszerzyło się wnet po tym wypadku w całem wojsku mniemanie, że nikt z tych, którzy w oblężeniu brali udział, swoją śmiercią nie umrze. Wielu oficerów podzielało tę wiarę, a i Müller nie był wolny od obaw, sprowadził bowiem ministrów luterskich i kazał im czary odczyniać. Chodzili tedy po obozie, szepcąc i śpiewając psalmy; przestrach jednak tak się już rozszerzył, że nieraz przyszło im usłyszeć z ust żonierzy: -Nie wasza moc, nie wasza potęga!- Wśród strzałów armatnich nowy poseł müllerowski wszedł do klasztoru i stanął przed obliczem księdza Kordeckiego i rady. Był to pan Śladkowski, podstoli rawski, którego podjazdy szwedzkie ogarnęły, gdy z Prus powracał. Przyjęto go zimno i surowo, choć twarz miał poczciwą, a spojrzenie jak niebo pogodne, bo już się byli przyzwyczaili zakonnicy do poczciwych twarzy u zdrajców. Ale on się takiem przyjęciem wcale nie zmieszał i podczesując raźno palcami płowego czuba na głowie, ozwał się: – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – Na wieki wieków! – odezwali się chórem zebrani. A ksiądz Kordecki zaraz dodał: – Niech będą błogosławieni, którzy mu służą. – I ja mu służę, – odrzekł pan podstoli – a że szczerzej niż Müllerowi, to się zaraz pokaże… Hm! pozwólcie ojcowie czcigodni i kochani, że odchrząknę, bo muszę najprzód paskudztwo wyplunąć… Więc tedy Müller… tfu!… przysłał mnie, mój dobry panie, do was, żebym was do poddania się… tfu!… namawiał. A ja się podjąłem dlatego, żeby wam powiedzieć: brońcie się, o poddaniu nie myślcie, bo Szwedzi już cienko przędą i licho ich w oczach bierze. Zdumieli się zakonnicy i mężowie świeccy, widząc takiego posła; naraz pan miecznik sieradzki zakrzyknął: – Jak mi Bóg miły, to jakiś uczciwy człowiek! I skoczywszy ku niemu, począł mu rękę potrząsać, a pan Śladkowski drugą wolną znów podgarnął czuba i mówił dalej: – Żem nie jest szelmą, to się także zaraz pokaże. Kreowałem się Müllerowi posłem jeszcze i dlatego, ażeby wam nowin udzielić, które są tak pomyślne, że chciałbym je wszystkie, mój dobry panie, jednym tchem wypowiedzieć… Dziękujcie Bogu i Najświętszej Jego Rodzicielce, że was obrała za narzędzia do odwrócenia serc ludzkich! Waszym to przykładem, waszą obroną kraj nauczony, poczyna zrzucać z siebie jarzmo szwedzkie. Co tu gadać! Biją Szwedów w Wielkopolsce i na Mazurach, znoszą mniejsze oddziały, zalegają drogi i pasy. W kilku już miejscach srogiego dali im łupnia. Szlachta siada na koń, chłopi, mój dobry panie, w kupy się zbierają, a jak złapią jakiego Szweda, to pasy z niego drą. Wióry lecą, kłaki lecą! Ot, co jest, ot, do czego przyszło! A kto to sprawił- Wy! – Anioł to, anioł powiada! – wołali zakonnicy i szlachta, wznosząc do nieba ręce. – Nie anioł, ale do usług, Śladkowski, podstoli rawski… Nic to! Słuchajcie dalej: Chan, pomny na dobrodziejstwa pana naszego króla prawowitego Jana Kazimierza, któremu niech Bóg da zdrowie i panowanie w najdłuższe lata, idzie z pomocą i już wszedł w granicę Rzeczypospolitej. Kozaków, którzy się oponowali, na sieczkę rozniósł i wali w sto tysięcy ordy pod Lwów, a Chmielnicki, volens nolens, z nim razem. – Dla Boga! dla Boga! – powtarzały różne głosy, jakoby przygnębione szczęściem. A pan Śladkowski aż się zapocił i machając rękoma coraz żywiej, krzyczał: – Nic to jeszcze!… Pan Czarniecki, któremu Szwedzi pierwsi nie dotrzymali punktów, bo mu piechotę z Wolfem porwali, czuje się wolnym od słowa i na koń już siada. Król Kazimierz wojsko zbiera i lada dzień do kraju wkroczy, a hetmani, słuchajcie ojcowie, hetmani: pan Potocki i pan Lanckoroński, z nimi całe wojsko, czekają tylko na wejście króla, by Szwedów odstąpić i przeciw nim szable zwrócić. Tymczasem z panem Sapiehą się porozumiewają i z chanem. Szwedzi w strachu, ogień w całym kraju, wojna w całym kraju… kto żyw, w pole wychodzi! Co działo się w sercach zakonników i szlachty, trudno opisać, trudno wypowiedzieć. Niektórzy płakali, inni padali na kolana, inni powtarzali: -Nie może być. nie może być!- – co usłyszawszy pan Śladkowski, zbliżył się do wielkiego krucyfiksu, wiszącego na ścianie i tak mówił: – Kładę ręce na tych nogach Chrystusowych, gwoździem przybitych i przysięgam, jako szczerą i czystą prawdę powiadam. Powtarzam wam tylko: brońcie się, nie upadajcie, nie ufajcie Szwedom, nie liczcie na to, byście pokorą i poddaniem się mogli jakiekolwiek bezpieczeństwo sobie zapewnić. Żadnych oni nie dotrzymują umów, żadnych układów. Wy tu zamknięci nie wiecie, co się dzieje w całym kraju, jaki powstał ucisk, jakie gwałty, mordowanie księży, profanowanie świętości, wzgardzenie wszelkiem prawem. Wszystko wam obiecają, niczego nie dotrzymają. Całe królestwo wydane zostało na łup rozpuście żołnierza. Nawet ci, którzy jeszcze ze Szwedem trzymają, krzywd uniknąć nie mogą… Oto kara boża na zdrajców za niedotrzymanie wiary królowi. Zwlekajcie!… Ja, jako mnie tu widzicie, jeśli jeno żyw będę, jeżeli zdołam się Müllerowi wykręcić, zaraz na Szlązk do naszego pana ruszam. Tam mu do nóg padnę i powiem: Miłościwy królu! Ratuj Częstochowę i najwierniejszych sług swoich! Ale wy się trzymajcie, ojcowie najmilsi, bo na was zbawienie całej Rzeczypospolitej spoczywa. Tu zadrżał głos panu Śladkowskiemu i łzy pokazały mu się na rzęsach, poczem tak mówił dalej: – Będziecie mieli jeszcze ciężkie chwile: idą działa burzące z Krakowa, które dwieście piechoty prowadzi… Jedna szczególnie sroga kolubryna… Nastąpią szturmy okrutne… Ale to będą ostatnie wysiłki… Wytrzymajcie to jeszcze, bo już zbawienie idzie ku wam. Na te rany boskie, czerwone, przyjdzie król, hetmani, wojsko, cała Rzeczpospolita… na ratunek swojej Patronce… Ot, co wam powiadam… ratunek, zbawienie, sława… już, już… niezadługo! Tu rozpłakał się szlachcic poczciwy i stało się powszechne szlochanie. Ach! tej znużonej garstce obrońców, tej garstce sług wiernych a pokornych należała się już lepsza wieść i jakowaś pociecha z kraju! Ksiądz Kordecki powstał ze swojego miejsca, zbliżył się do pana Śladkowskiego i rozłożył szeroko ramiona. Śladkowski rzucił się w nie i długo obejmowali się wzajem; inni, idąc za ich przykładem, poczęli padać sobie w ramiona, a ściskać się i całować, a winszować sobie, jakoby Szwed już odstąpił. Nakoniec ksiądz Kordecki rzekł: – Do kaplicy, bracia moi, do kaplicy! I poszedł pierwszy, a za nimi inni. Pozapalano wszystkie świece, bo już mroczyło się na dworze i rozsunięto firanki cudownego obrazu, od którego słodkie a rzęsiste blaski rozsypały się zaraz naokoło. Ksiądz Kordecki klęknął na stopniach, dalej zakonnicy, szlachta i lud prosty; nadeszły także niewiasty z dziećmi. Wybladłe z umęczenia twarze i zapłakane oczy wznosiły się ku obrazowi; ale zpoza łez promienił się już na wszystkich uśmiech szczęścia. Przez chwilę trwało milczenie, nakoniec ksiądz Kordecki zaczął: – Pod Twoję obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko… Dalsze słowa uwięzły mu w ustach; umęczenie, dawne cierpienia, tajone niepokoje wraz z radosną nadzieją ratunku, wezbrały w nim jak fala ogromna; więc łkanie wstrząsnęło mu piersi i ten mąż, który losy całego kraju dźwigał na swych ramionach, pochylił się teraz jak słabe dziecko, padł na twarz i z płaczem niezmiernym zdołał tylko zawołać: – O Maryo! Maryo! Maryo! Płakali z nim razem wszyscy, a obraz z góry siał blaski przejasne… Późną nocą dopiero rozeszli się zakonnicy i szlachta na mury, ksiądz Kordecki zaś pozostał całą noc leżący krzyżem w kaplicy. Były obawy w klasztorze, ażeby znużenie z nóg go nie zwaliło, lecz on nazajutrz rano pokazał się na basztach, chodził pomiędzy żołnierstwem i załogą wesoły, wypoczęty i tu i owdzie powtarzał: – Dzieci! Jeszcze Najświętsza Panna okaże, iż od burzących kolubryn mocniejsza, a potem będzie koniec waszych trosk i umęczenia! Tegoż ranka, Jacek Brzuchański, mieszczanin częstochowski, przebrawszy się za Szweda, podszedł pod mury, aby potwierdzić wieść o nadciąganiu wielkich dział z Krakowa, lecz zarazem o zbliżaniu się chana z ordą. Wrzucił prócz tego list z konwentu krakowskiego, od ojca Antoniego Paszkowskiego, w którym tenże, opisując straszliwe okrucieństwa i łupieże Szwedów, zachęcał i błagał ojców Jasnogórskich, aby nie ufali obietnicom nieprzyjaciela i wytrwale bronili świętego miejsca przeciw zuchwalstwu bezbożników. -Żadnej bowiem niema u Szwedów wiary (pisał ksiądz Paszkowski), żadnej religii. Nic Boskiego, ani ludzkiego nie jest dla nich świętem i nietykalnem; niczego ani przez układy, ani przez publiczne przyrzeczenia zabezpieczonego – dotrzymywać nie zwykli.- Byłto właśnie dzień Niepokalanego Poczęcia. Kilkunastu oficerów i żołnierzy z pomocniczych polskich chorągwi uzyskało natarczywemi prośbami od Müllera pozwolenie udania się do twierdzy na nabożeństwo. Może liczył Müller, iż pokumają się z załogą i przyniósłszy wieść o działach burzących, rozniosą trwogę, może nie chciał przez odmowę dorzucać iskry na żywioły palne, które i bez tego czyniły stosunki między Polakami a Szwedami coraz niebezpieczniejszemi – dość, że pozwolił. Owoż, z tymi kwarcianymi przybył pewien Tatar, z polskich Tatarów mahometan. Ten wśród powszechnego zdumienia zachęcał zakonników, żeby ludziom plugawym świętego miejsca nie poddawali, utrzymując z pewnością, iż Szwedzi wkrótce z hańbą i upokorzeniem ustąpią. To samo powtarzali kwarciani, potwierdzając we wszystkiem doniesienia pana Śladkowskiego. Wszystko to razem wzięte podniosło ducha w oblężonych do tego stopnia, że nic się nie obawiali owych olbrzymich kolubryn, a nawet żartowano sobie z nich między żołnierstwem. Po nabożeństwie rozpoczęły się obustronne strzały. Był pewien żołnierz szwedzki, który częstokroć podchodził pod mury i tubalnym głosem bluźnił przeciw Bogarodzicy. Częstokroć też strzelali doń oblężeni, zawsze bez skutku. Kmicicowi, gdy go raz na cel brał, pękła cięciwa, żołdak zaś rozzuchwalał się coraz więcej i innych jeszcze odwagą swą zachęcał. Mówiono o nim, że ma siedmiu szatanów na usługi, którzy go strzegą i zasłaniają. W dniu owym znów on przyszedł bluźnić, lecz oblężeńcy, dufając, że jako w dzień Niepokalanego Poczęcia czary mniejszą siłę mieć będą, postanowili koniecznie go ukarać. Strzelano doń dość długo bezskutecznie, nakoniec kula armatnia, odbita od lodowego wału, podskakując po śniegu nakształt ptaka, uderzyła go w same piersi i rozerwała na dwoje. Ucieszyli się tem obrońcy i chełpiąc się wołali z murów: -Który jeszcze przeciw Niej bluźnić będzie– – atoli tamci pierzchli w popłochu aż do przykopów. Szwedzi strzelali do murów i na dachy. Lecz kule ich nie zdołały przestraszyć obrońców. Stara żebraczka Konstancya, mieszkająca w szczelinie skały, chodziła jakoby na szyderstwo Szwedom, po całej pochyłości, zbierając w podołek pociski i przegrażając od czasu do czasu kosturem żołnierzom. Ci, mając ją za czarownicę, uczuli strach, aby im złego nie przyczyniła, zwłaszcza, gdy spostrzegli, że kule się jej nie imają. Dwa całe dni zeszło na próżnej strzelaninie, Rzucano na dachy sznury okrętowe, nasycone smołą bardzo gęsto, które leciały nakształt wężów ognistych. Lecz straż, urządzona wzorowo, zapobiegała na czas niebezpieczeństwu. Aż przyszła noc tak ciemna, że mimo ognisk, beczek ze smołą i ogniowych dzieł księdza Lassoty, oblężeni nie mogli nic widzieć. Tymczasem między Szwedami panował jakiś ruch niezwyczajny. Słychać było skrzyp kół, gwar głosów ludzkich, czasem rżenie koni i rozmaite inne hałasy. Żołnierze na murach odgadywali łatwo, co się dzieje. Działa nadeszły, nie może inaczej być! – mówili jedni. – I szańce sypią, a tu ćma taka, że palców u własnej ręki nie dojrzysz. Starszyzna obradowała nad wycieczką, którą pan Czarniecki doradzał, lecz miecznik sieradzki oponował, twierdząc słusznie, że przy tak ważnej robocie musiał się nieprzyjaciel dostatecznie ubezpieczyć i pewnie piechotę trzyma w pogotowiu. Dawano więc tylko ognia w stronę północną i południową, zkąd największy gwar dochodził. Skutku w ciemności nie można było rozpoznać. Nakoniec ukazał się dzień i pierwsze jego blaski odkryły robotę szwedzką. Z północy i z południa stanęły szańce, nad ktoremi kilka tysięcy ludzi pracowało. Sterczały one tak wysoko, iż oblężonym zdało się, że szczyty ich leżą na równej linii z murami. Między regularnemi wycięciami wierzchołków widać było olbrzymie paszcze dział i stojących tuż za niemi żołnierzy, podobnych zdala do roju żółtych ós. W kościele nie skończyło się jeszcze poranne nabożeństwo, gdy huk niezwyczajny wstrząsnął powietrzem, szyby zadrżały, niektóre od samego wstrząśnienia wypadły z opraw, rozbijając się przeraźliwym dźwiękiem na kamiennej posadzce, a cały kościoł wypełnił się kurzawą, powstałą z opadłego tynku. Olbrzymie kolubryny przemówiły. Rozpoczął się straszliwy ogień, jakiego jeszcze nie doznali oblężeni. Po skończonem nabożeństwie wypadli wszyscy na mury i dachy. Poprzednie szturmy wydały się tylko niewinną igraszką przy tem straszliwem rozpasaniu się ognia i żelaza. Mniejsze działa grzmiały do wtóru burzącym. Leciały olbrzymie faskule, granaty, pęki szmat przesyconych smołą, pochodnie, sznury ogniste. Dwudziestosześciofuntowe pociski odrywały blanki murów, uderzały w ściany, jedne grzęzły w nich, drugie wybijały dziury olbrzymie, odrywając tynk, glinowanie i cegły. Mury otaczające klasztor poczęły się tu i owdzie rysować i rozszczepiać, a bite ciągle, bite bezprzestanku coraz nowemi pociskami, groziły ruiną. Budynki klasztorne zasypywano ogniem. Grający na wieży czuli chwianie się jej. Kościoł dygotał od ustawicznych wstrząśnień; w niektórych ołtarzach świece wypadły z lichtarzy. Woda wylewana w niezmiernych ilościach na wszczynające się pożary, na rozpłomienione pochodnie, mury i kule ogniste, utworzyła w połączeniu się z dymem i kurzawą kłęby pary tak gęste, że świata zpoza nich nie było widać. Poczęły się szkody w budynkach i na murach. Okrzyk -gore!- rozlegał się coraz częściej wśród huku wystrzałów i świstu kul. Przy północnej baszcie zgruchotano dwa koła u armaty, jedno działo uszkodzone zamilkło. Jedna kula ognista wpadłszy do stajen, zabiła trzy konie i wszczęła pożar. Nietylko kule, ale złamki granatów padały tak gęsto, jak deszcz na dachy, na baszty i mury. Po krótkiej chwili ozwały się jęki rannych. Szczególnym trafem poległo trzech młodzieniaszków, Janów. Przeraziło to innych obrońców toż samo imię noszących, lecz wogóle obrona godna była szturmu. Wyległy na mury nawet niewiasty, dzieci i starcy. Żołnierze stali na murach z nieustraszonem sercem w dymie, ogniu, wśród ulewy pocisków i odpowiadali z zawziętością na ogień nieprzyjacielski. Jedni imali się kół, przetaczając działa w miejsca najbardziej zagrożone, drudzy spychali do wyłomów w murach kamienie, drzewo, belki, nawóz, ziemię. Niewiasty z rozpuszczonemi włosami, z rozpaloną twarzą, dawały przykład odwagi i widziano takie, które goniły z konewkami wody za skaczącemi jeszcze granatami, mającemi tuż, tuż wybuchnąć. Zapał rósł z każdą chwilą, jakby ten zapach prochu, dymu, para, huk, fale ognia i żelaza miały własność go podsycać. Wszyscy działali bez komendy, bo słowa ginęły wśród okropnego łoskotu. Tylko suplikacye, śpiewane w kościele, górowały nawet nad głosem armat. Około południa ogień ustał. Wszyscy odetchnęli, lecz wnet przed bramą zawarczał bęben i dobosz przysłany przez Müllera, zbliżywszy się do bramy, począł pytać, czyli ojcowie mają dosyć i czy chcą natychmiast się poddać- Odpowiedział sam ksiądz Kordecki, że się do jutra namyślą. Zaledwie odpowiedź doszła do Müllera, atak rozpoczął się nanowo i ogień zdwoił się jeszcze. Od czasu do czasu głębokie szeregi piechoty podsuwały się pod ogniem ku górze, jak gdyby miały ochotę szturmu próbować, lecz dziesiątkowane z dział i rusznic, wracały za każdym razem szybko i w nieładzie pod własne baterye. I jak fala morska zaleje wybrzeże, a cofając się zostawia na piasku porosty, małże i rozmaite szczątki pokruszone w topieli, tak każda z tych szwedzkich fal odpływając, zostawiała po sobie trupy, rozrzucone tu i owdzie po pochyłości. Müller nie kazał strzelać do baszt, ale w długość murów, gdzie opór bywa najsłabszy. Jakoż czyniły się gdzieniegdzie znaczne szczerby w murach, niedość jednak wielkie, aby piechota rzucić się przez nie do wnętrza mogła. Nagle zaszedł wypadek, który położył tamę szturmowi. Byłoto już pod wieczór, przy jednym z większych dział stał artylerzysta szwedzki z zapalonym lontem, który właśnie miał do działa przykładać, gdy kula klasztorna ugodziła go w same piersi, lecz. ponieważ przyszła nie pierwszym impetem, ale z potrójnego odbicia o lody nagromadzone na szańcu, rzuciła tylko człowieka wraz z lontem o kilkanaście kroków. Ten upadł na otwarty jaszcz, w części jeszcze napełniony prochem. Wnet huk straszliwy rozległ się i masy dymu pokryły szaniec. Gdy opadły, okazało się, że pięciu artylerzystów straciło życie, koła od armaty zostały uszkodzone, resztę zaś żołnierzy strach ogarnął. Na razie trzeba było ogień z tego szańca zawiesić, ponieważ zaś gęsta mgła przesyciła ciemności, więc zawieszono go i na innych. Nazajutrz była niedziela. Ministrowie luterscy odprawiali po okopach swe nabożeństwo i działa milczały. Müller znów pytał bezskutecznie ojców: czyli nie mają dosyć- Odpowiedziano, że przeniosą i więcej. Tymczasem oglądano szkody w klasztorze. Były znaczne. Oprócz ludzi zabitych spostrzeżono, że i mur tu i owdzie został nadwątlony. Najstraszliwszą okazała się jedna olbrzymia kolubryna, od południowej strony stojąca. Zbiła ona mur do tego stopnia, naodrywała tyle kamieni, cegieł, że łatwo było przewidzieć, iż jeśli ogień potrwa jeszcze parę dni, znaczna część muru obsunie się i runie. Wyłomu, jakiby się w takim razie uczynił, nie możnaby już założyć ani belkami, ani ziemią, ani nawozem. To też ksiądz Kordecki spoglądał okiem pełnem troski na owe spustoszenia, którym nie był w stanie zapobiec. Tymczasem w poniedziałek poczęto znów atak i olbrzymie działo szerzyło dalej wyłom. Spotykały jednak i Szwedów różne klęski. O zmierzchu tego dnia szwedzki puszkarz zabił na miejscu siostrzeńca Müllera, którego jenerał kochał jak własnego syna i zamierzał mu wszystko przekazać, począwszy od nazwiska i sławy wojennej, skończywszy na fortunie. Lecz tem bardziej zapaliło się serce starego wojownika nienawiścią. Mur przy południowej baszcie tak już był popękany, że w nocy poczęto przygotowania do szturmu ręcznego. Żeby tem bezpieczniej piechota mogła zbliżyć się do twierdzy, kazał Müller rzucić w ciemności cały szereg małych szańców aż do samej pochyłości. Lecz noc była widna, a biały blask od śniegu zdradzał ruchy nieprzyjaciela. Działa jasnogórskie rozpraszały robotników, zajętych ustawianiem tych parapetów, złożonych z faszyny, płotów, koszów i belek. Na świtaniu spostrzegł pan Czarniecki gotową maszynę oblężniczą, którą już przytaczano ku murom. Lecz oblężeni zgruchotali ją działami bez trudu; nazabijano przytem tylu ludzi, że dzień ten mógłby zwać się dniem zwycięstwa dla oblężonych, gdyby nie owa kolubryna, wątląca ciągle mur z niepohamowaną siłą Następnych dni nastała odwilż i mgły roztoczyły się tak gęste, że księża przypisali je działaniu złych duchów. Już nie można było dostrzec ni machin wojennych, ni przystawianych parapetów, ni prac oblężniczych. Szwedzi zbliżali się pod same mury klasztorne. Wieczorem Czarniecki, gdy przeor obchodził jak zwykle mury, wziął go na bok i rzekł zcicha: – Źle, ojcze wielebny. Nasz mur dłużej, niż dzień nie wytrzyma. – Może też te same mgły i im strzelać przeszkodzą, – odrzekł ksiądz Kordecki – a my tymczasem szkody jakoś naprawimy. – I mgły nie przeszkodzą, bo owo działo raz narychtowane, może prowadzić i pociemku dzieło zniszczenia, a tu gruzy walą się i walą. – W Bogu nadzieja i w Najświętszej Pannie. – Tak jest! A żeby tak wycieczkę uczynić-… Choćby ludzi natracić, byle tego smoka piekielnego udało się zagwoździć- Wtem zaczerniała jakaś postać w tumanie i Babinicz pojawił się koło rozmawiających. – Patrzę, kto mówi, bo twarzy nie można o trzy kroki rozpoznać – rzekł. – Dobry wieczór, ojcze czcigodny. A o czem mowa- – Mówimy o tem dziale. Pan Czarniecki radzi wycieczkę… Te mgły szatan rozwiesza… już nakazałem egzorcyzmy… – Ojcze kochany – rzekł pan Andrzej. – Od czasu jak nam trzaska mur kolubryna, ciągle o niej myślę i coś mi przychodzi do głowy… Wycieczka na nic… Ale chodźmy gdzie do izby, to wam moje zamysły wyłuszczę. – Dobrze, – odrzekł przeor – chodźcie do mojej celi. Wkrótce potem zasiedli przy sosnowym stole w ubogiej celi przeorskiej. Ksiądz Kordecki i pan Piotr Czarniecki pilnie patrzyli w młodą twarz Babinicza; on zaś rzekł: – Tu wycieczka na nic. Spostrzegą i odbiją. Tu jeden człowiek musi poradzić! – Jakto- – spytał pan Czarniecki. – Musi jeden człowiek pójść i to działo prochami rozsadzić. A może to uczynić, póki takie mgły panują. Najlepiej, żeby poszedł w przebraniu. Tu kolety podobne do szwedzkich są. Jak nie będzie można inaczej, to się pomiędzy Szwedów wśliźnie, jeśli zaś z tej strony szańca, z której pysk owej kolubryny wygląda. niema ludzi, to jeszcze lepiej. – Dla Boga! cóż ten jeden człowiek uczyni- – Potrzebuje tylko puszkę z prochem działu w pysk włożyć, z nitką prochową wiszącą i nitkę podpalić. Gdy prochy buchną, działo kaduk… chciałem powiedzieć: pęknie! – Ej, chłopcze! co też gadasz- Małoż to prochu codzień w nie tkają, a nie pęka- Kmicic rozśmiał się i pocałował księdza w rękaw habita. – Ojcze kochany, wielkie w was serce, bohaterskie i święte… – At, daj pokój! – przerwał ksiądz. – I święte, – powtórzył Kmicic – ale się na armatach nie znacie. – Inna rzecz, gdy prochy buchają w tyle armaty, bo wtedy wyrzucają kule i impet przodkiem wylatuje; ale gdy kto niemi wylot zatka i zapali, to niemasz takiego działa, któreby ten eksperyment wytrzymać mogło. Spytajcie się pana Czarnieckiego. Toż gdy w rusznicy śniegiem się rura zapchnie, już ją przy strzale impet rozsadzi. Taka to siła szelmowska! Cóż dopiero, gdy cała puszka przy wylocie wybuchnie-… Spytajcie pana Czarnieckiego. – Tak to jest. Nie są to żadne dla żołnierza arkana! – rzekł Czarniecki. – Owóż, gdyby tę kolubrynę rozsadzić, – mówił dalej Kmicic – wszystkie inne furda! – Widzi mi się to rzecz niepodobna, – rzekł na to ksiądz Kordecki – bo najprzód, kto to się podejmie uczynić- – Okrutny jeden ladaco, – odrzekł pan Andrzej – ale rezolutny kawaler, zowie się Babinicz. – Ty- – zawołali razem ksiądz i pan Piotr Czarniecki. – Ej, ojcze dobrodzieju! Toż ja u was u spowiedzi byłem i do wszystkich moich praktyk szczerze się przyznałem. Były między niemi nie gorsze od tej, którą zamierzam; jakże to możecie wątpić, czy się podejmę- Zali mnie nie znacie- – To bohater, to rycerz nad rycerze, jak mi Bóg miły! – zakrzyknął Czarniecki. I chwyciwszy Kmicica za szyję, mówił dalej: – Dajże gęby za samę ochotę, dajże gęby! – Pokażcie inne remedium, to nie pójdę, – rzekł Kmicic – ale widzi mi się, że jakoś tam sobie poradzę. I pamiętajcie o tem, że ja poniemiecku gadam, jakobym klepką i wańczosami w Gdańsku handlował. To siła znaczy, bo bylem przebranie miał, niełatwo odkryją, żem nie z ich obozu. Ale tak myślę, że tam nikt przed wylotem armaty nie stoi, bo niezdrowo i że robotę zrobię, nim się obejrzą. – Panie Czarniecki, co o tem waszmość sądzisz- – spytał nagle przeor. – Na stu jeden chyba powróci z takiej imprezy, – odrzekł pan Piotr – ale audaces fortuna juvat! – Bywało się w gorszych opałach, – rzekł Kmicic – nic mi nie będzie, bo takie moje szczęście! Ej, ojcze kochany, i co za różnica! Dawniej człek dla pokazania się, dla próżnej sławy, lazł w hazard, a teraz na cześć Najświętszej Panny. Choćby też i przyszło nałożyć głową, co mi się nie widzi, powiedzcie sami: możnali komu chwalebniejszej śmierci życzyć, jak owo za taką sprawę-… Ksiądz długo milczał, nakoniec rzekł: – Perswazyą, prośbami, błaganiem bym cię wstrzymywał, gdybyś sobie jeno do sławy słać drogę pragnął, ale masz słuszność, że tu chodzi o cześć Najświętszej Panny, o ten święty przybytek, o kraj cały! A ty, mój synu, czyli szczęśliwie wrócisz, czyli palmę osiągniesz, sławę, szczęście najwyższe, zbawienie osiągniesz. Przeciw sercu powiadam ci więc: idź, ja cię nie wstrzymuję!… Modlitwy nasze, opieka Boska pójdą z tobą… – W takiej kompanii pójdę śmiele i rad zginę! – A wracaj, żołnierzyku Boży, a wracaj szczęśliwie, bośmy cię tu pokochali szczerze. Niechże cię Rafał święty prowadzi i odprowadzi, moje dziecko, mój synaczku kochany!… – To ja zaraz przygotowania poczynię, – rzekł wesoło pan Andrzej, ściskając księdza – przebiorę się poszwedzku w kolet i koliste bóty, prochy naładuję, a wy tymczasem, ojcze, egzorcyzmy jeszcze na tę noc wstrzymajcie, bo mgła potrzebna Szwedom, ale potrzebna i mnie. – A niechceszli wyspowiadać się przed drogą- – Jakżeby inaczej! Bez tegobym nie poszedł, bo dyabełby miał przystęp do mnie. – To od tego zacznij. Pan Piotr wyszedł z celi, a Kmicic klęknął przy księdzu i oczyścił się z grzechów. Potem zaś wesoły jak ptak poszedł czynić przygotowania. W godzinę, dwie później, wśród głębokiej już nocy zapukał znowu do celi księdza przeora, gdzie pan Czarniecki czekał także na niego. Obaj z księdzem ledwie go poznali, taki z niego był Szwed wyśmienity. Wąsy podkręcił pod oczy i rozczapierzył na końcach, nałożył kapelusz nabakier i wyglądał zupełnie na jakiegoś rajtarskiego oficera znakomitego rodu. – Dalibóg, aż człek mimowoli za szablę ima na jego widok! – rzekł pan Piotr. – Świecę zdaleka! – zawołał Kmicic – coś wam pokażę!… I gdy ksiądz Kordecki skwapliwie usunął świecę, pan Andrzej położył na stole kiszkę długą na półtorej stopy, a grubą jak ramię tęgiego męża, uszytą ze smolistego płótna i wyładowaną do twarda prochem. Z jednego jej końca zwieszał się długi sznurek, ukręcony z kłaków przesyconych siarką. – No! – rzekł – jak onej kolubrynie tę dryjakiew w gębę włożę i sznureczek podpalę, to jej się brzuch rozpęknie! – Lucyperby się rozpękł! – zakrzyknął pan Czarniecki. Lecz wspomniał, że nieczystego imienia lepiej nie wymawiać i uderzył się w gębę. – A czemże sznureczek zapalisz- – spytał ksiądz Kordecki. – Wtem jest całe periculum wyprawy, bo muszę ogień krzesać. Mam krzemień grzeczny, hubkę suchą i krzesiwo z przedniej stali, ale hałas się uczyni i mogą coś pomiarkować. Sznurka, mam nadzieję, że już nie ugaszą, bo będzie wisiał armacie u brody i ciężko go nawet będzie dostrzec, zwłaszcza, że się będzie tlił chciwie, ale za mną mogą się w pogoń puścić, a ja prosto do klasztoru nie mogę uciekać. – Czemu nie możesz- – pytał ksiądz. – Bo wybuchby mnie zabił. Jak tylko skrę na sznurku zobaczę, muszę zaraz w bok pezgać co siły w nogach i ubiegłszy z pół sta kroków, pod szańcem na ziemi przypaść. Dopiero po wybuchu będę rwał ku klasztorowi. – Boże, Boże, ileżto niebezpieczeństw! – rzekł przeor, wznosząc oczy ku niebu. – Ojcze kochany, tak jestem pewien, że do was wrócę, że się mnie nawet rzewliwość nie ima, która w podobnej okazyi powinna mnie ułapić. Ale nic to! Bądźcie zdrowi i módlcie się, żeby mi Pan Bóg pofortunił. Odprowadźcie mnie jeno do bramy! – Jakżeto- Zaraz chcesz iść- – pytał pan Czarniecki. – Mamże czekać aż rozednieje, albo aż mgła opadnie- Czyto mi głowa nie miła- Lecz nie poszedł tej nocy pan Kmicic, bo właśnie kiedy doszli do bramy, jak na złość, ciemność poczęła się rozjaśniać. Słychać było przytem jakiś ruch przy olbrzymiem dziale. Nazajutrz zrana przekonali się oblężeńcy, że przetoczono je w inne miejsce. Odebrali podobno Szwedzi jakoweś doniesienie o wielkiej słabości muru nieco opodal, na zawrocie, koło południowej baszty i tam postanowili skierować pociski. Może i ksiądz Kordecki nie był obcy tej sprawie, gdyż poprzedniego dnia widziano starą Kostuchę, wychodzącą z klasztoru, używano zaś jej głównie, gdy chodziło o rozsiewanie między Szwedami fałszywych doniesień. Bądźcobądź, był to z ich strony błąd, bo oblężeńcy mogli tymczasem naprawić w dawnem miejscu mur, silnie już nadwątlony, a czynienie nowego wyłomu musiało znów zabrać kilka dni. Noce ciągle były jasne, dnie zgiełkliwe. Strzelano ze straszliwą usilnością. Duch zwątpienia znów zaczął przelatywać nad oblężonymi. Byli tacy między szlachtą, którzy poprostu chcieli się poddać; niektórzy zakonnicy stracili także serce. Opozycya nabierała siły i powagi. Ksiądz Kordecki stawiał jej czoło z niepohamowaną energią, ale zdrowie jego poczęło szwankować. Tymczasem Szwedom nadchodziły nowe posiłki i transporty z Krakowa, mianowicie straszliwe palne pociski, kształtu rur żelaznych, napełnionych prochem i ołowiem. Te więcej jeszcze strachu, niż szkód przyczyniły oblężonym. Kmicic, od czasu jak powziął zamiar wysadzenia prochem kolubryny, przykrzył sobie w fortecy. Codzień też z utęsknieniem spoglądał na swoję kiszkę. Po namyśle uczynił ją jeszcze większą, tak, że miała blisko łokieć długości, a gruba była jak cholewa. Wieczorem z murów rzucał chciwe spojrzenia w stronę działa, potem niebo rozpatrywał, jak astrolog. Ale księżyc jasny, rozświecający śnieg, udaremniał ciągle jego przedsięwzięcie. Aż nagle przyszła odwilż, chmury zawaliły widnokrąg i noc uczyniła się ciemna, choć oko wykol. Pan Andrzej wpadł w taki humor, jakby go kto na sułtańskiego dzianeta wsadził i ledwie północ uderzyła, znalazł się przy panu Czarnieckim w swoim rajtarskim stroju i z kiszką pod pachą. – Idę! – rzekł. – Czekaj, dam znać przeorowi. – A dobrze. No, panie Pietrze, daj gęby i ruszaj po księdza Kordeckiego! Czarniecki pocałował go serdecznie i zawrócił. Ledwie uszedł ze trzydzieści kroków, zabielał przed nim ksiądz Kordecki. Domyślał on się sam, że Kmicic wyruszy i szedł go pożegnać. – Babinicz gotów. Czeka tylko na waszę wielebność. – Śpieszę, śpieszę! – odpowiedział ksiądz. – Matko Boska, ratujże go i wspomagaj! Po chwili stanęli obaj przy przechodzie, gdzie pan Czarniecki zostawił Kmicica, lecz pana Andrzeja nie było już ani śladu. – Poszedł!… – rzekł ze zdumieniem ksiądz Kordecki. – Poszedł! – odrzekł pan Czarniecki. – A zdrajca!… – mówił z rozrzewnieniem przeor – chciałem mu jeszcze ten szkaplerzyk na szyję włożyć… Umilkli obaj; milczenie było dokoła, bo dla zbyt ciemnej nocy nie strzelano z obu stron. Nagle pan Czarniecki szepnął żywo: – Jak mi Bóg miły, tak nawet nie stara się iść cicho! Słyszysz wasza wielebność kroki- Śnieg chrzęści! – Najświętsza Panno! osłaniajże sługę swego! – powtórzył przeor. Czas jakiś słuchali obaj pilno, dopóki raźne kroki i chrzęst śniegu nie ucichły. – Wie wasza wielebność co- – poszepnął Czarniecki – chwilami myślę, że mu się uda i nic się o niego nie boję. To bestya, poszedł tak, jakby szedł pod wiechę gorzałki się napić… Co za fantazya w tym człeku! Albo on nałoży wcześnie głową, albo hetmanem zostanie. Hm, żebym go nie znał sługą Maryi, myślałbym, że ma… Dajże mu Boże szczęście, daj mu Boże, bo takiego drugiego kawalera niemasz w Rzeczypospolitej… – Tak ciemno, tak ciemno! – rzekł ksiądz Kordecki – a oni się od czasu waszej nocnej wycieczki strzegą. Może na cały szereg wpaść, ani się obejrzy… – Tego nie myślę; piechota stoi, to wiem i pilnują się bardzo, ale przecie stoją na szańcu, nie przed szańcem, nie przed wylotami własnych armat. Jeśli kroków nie usłyszą, to może się łacno pod szaniec podsunąć, a potem go sama wyniosłość osłoni… Uf! Tu sapnął i urwał pan Czarniecki, bo z oczekiwania i trwogi serce poczęło mu bić jak młotem, a w piersiach tchu mu nie stało. Ksiądz począł żegnać ciemności. Nagle trzecia osoba stanęła przy dwóch rozmawiających. Byłto pan miecznik sieradzki. – A co tam- – spytał. – Babinicz poszedł na ochotnika prochami kolubrynę rozsadzać. – Jakto- Co- – Wziął kiszkę z prochem, sznur, krzesiwo… i poszedł. Pan Zamoyski ścisnął sobie głowę dłońmi. – Jezus, Marya! Jezus, Marya! – rzekł. – Sam jeden- – Sam jeden. – I kto jemu pozwolił- Tożto jest niepodobieństwo!… – Ja! Dla mocy Bożej wszystko jest podobne, nawet i powrót jego szczęśliwy! – odpowiedział ksiądz Kordecki. Zamoyski umilkł. Czarniecki począł parskać ze wzruszenia. – Módlmy się! – rzekł ksiądz. Klękli we trzech i zaczęli się modlić. Ale niepokój podnosił włosy na głowie dwom rycerzom. Upłynął kwadrans, potem pół godziny, potem godzina, długa jak wieki. – Już chyba nic nie będzie! – rzekł pan Piotr Czarniecki. I odetchnął głęboko. Nagle w dalekości buchnął olbrzymi słup ognia i huk, jakby wszystkie gromy nieba zwaliły się na ziemię, wstrząsnął murami, kościołem i klasztorem. – Wysadził! wysadził! – począł krzyczeć pan Czarniecki. Nowe eksplozye przerwały mu dalsze słowa. A ksiądz rzucił się na kolana i wzniósłszy ręce do góry, wołał ku niebu: – Matko Najświętsza! Opiekunko, Patronko, wróć go szczęśliwie! Gwar uczynił się na murach. Załoga, nie wiedząc co się stało, chwyciła za broń. Z cel poczęli wypadać zakonnicy. Nikt już nie spał. Nawet niewiasty zerwały się ze snu. Pytania i odpowiedzi poczęły się krzyżować, jak błyskawice: – Co się stało- – Szturm! – Działo szwedzkie pękło! – wołał jeden z puszkarzy. – Cud! Cud! – Działo największe pękło! Ta kolubryna! – Gdzie ksiądz Kordecki- – Na murach! Modli się! Onto sprawił! – Babinicz działo wysadził! – wołał pan Czarniecki. – Babinicz! Babinicz! Chwała pannie Najświętszej! Już nam nie będą szkodzili! Jednocześnie odgłosy zamieszania poczęły dolatywać i ze szwedzkiego obozu. Na wszystkich szańcach zabłysły ognie. Słychać było coraz większy rejwach. Przy świetle ognisk widziano masy żołnierzy, poruszających się bezładnie w rozmaite strony; zagrały trąbki, bębny warczały ciągle; do murów dolatywały krzyki, w których brzmiała trwoga i przerażenie. Ksiądz Kordecki klęczał ciągle na murze. Nakoniec noc poczęła blednąć, lecz Babinicz nie wracał do twierdzy.
Rozdział XVIII
Co tedy działo się z panem Andrzejem i jakim sposobem zdołał przywieść swój zamiar do skutku- Wyszedłszy z twierdzy, postępował czas jakiś krokiem pewnym i ostrożnym. Przy samym końcu pochyłości przystanął i słuchał. Cicho było naokół, zacicho nawet, tak, że kroki jego chrzęściły wyraźnie po śniegu. W miarę też, jak oddalał się od murów, postępował coraz przezorniej. I znowu stanął i znowu słuchał. Bał się trochę pośliznąć i upaść, a to, aby swej drogocennej kiszki nie zamoczyć, więc wydobył rapier i wspierał się na jego ostrzu. Pomogło to wielce. Tak macając przed sobą drogę, po upływie pół godziny usłyszał lekki szmer wprost przed sobą. – Ha! czuwają… Wycieczka nauczyła ich ostrożności! – pomyślał. I szedł dalej bardzo już wolno. Cieszyło go to, że nie zbłądził, bo ciemność była taka, że końca rapieru nie mógł dojrzeć. – Tamte szańce są znacznie dalej… więc idę dobrze! – szepnął sobie. Spodziewał się też nie zastać przed szańcem ludzi, bo właściwie mówiąc, nie mieli tam nic do roboty, zwłaszcza po nocy. Mogło tylko być, że na jakieś sto lub mniej kroków stały pojedyncze straże, ale miał nadzieję łatwo je przy takiej ciemności wyminąć. W duszy było mu wesoło. Kmicic nietylko był człowiek odważny, lecz i zuchwały. Myśl rozsadzenia olbrzymiej kolubryny radowała do głębi jego duszę, nietylko jako bohaterstwo, nietylko jako niepożyta dla oblężonych przysługa, ale jako okrutna psota wyrządzona Szwedom. Wyobrażał sobie: jak się przerażą, jak Müller będzie zębami zgrzytał, jak będzie poglądał w niemocy na owe mury i chwilami śmiech pusty go brał. I jak sam poprzednio mówił: nie doznawał żadnej rzewliwości, ni strachów, niepokojów, ani mu do głowy nie przychodziło, na jak straszne sam naraża się niebezpieczeństwo. Szedł tak, jak idzie żak do cudzego ogrodu szkodę w jabłkach czynić. Przypomniały mu się dawne czasy, kiedyto Chowańskiego podchodził i nocami wkradał się do trzydziestotysięcznego obozu w dwieście takich jak sam zabijaków. Kompanionowie stanęli mu na myśli: Kokosiński, olbrzymi Kulwiec Hippocentaurus, centkowaty Ranicki z senatorskiego rodu i inni; więc westchnął na chwilę za nimi. – Zdaliby się teraz, szelmy! – pomyślał – możnaby jednej nocy ze sześć armat rozsadzić. Tu trochę ścisnęło go uczucie samotności, lecz na krótko. Wnet pamięć przywiodła mu przed oczy Oleńkę. Miłość ozwała się w nim z niezmierną siłą. Rozczulił się… Żeby choć ta dziewczyna mogła go widzieć, dopieroby uradowało się w niej serce. Myśli ona może jeszcze, że on Szwedom służy… A pięknie służy! zaraz im się przysłuży! Coto będzie, jak ona się dowie o tych wszystkich jego hazardach-… Co ona sobie pomyśli- Pomyśli pewnie: -Wicher on jest, ale jak przyjdzie do rzeczy, czego inny nie uczyni, to on uczyni; gdzie inny nie pójdzie, on pójdzie!… Takito ten Kmicic!- – Jeszcze ja nietyle dokażę! – rzekł sobie pan Andrzej i chełpliwość owładnęła go zupełnie. Jednakże mimo tych myśli nie zapominał, gdzie jest, dokąd idzie, co zamierza czynić i począł iść jak wilk na nocne pastwisko. Obejrzał się za siebie raz i drugi. Ni kościoła, ni klasztoru! Wszystko pokryła gruba, nieprzenikniona pomroka. Miarkował jednak po czasie, że musiał już dojść daleko i że szaniec może być tuż, tuż. – Ciekawym, czy straże są- – pomyślał. Lecz nie zdołał ujść jeszcze dwóch kroków od chwili, w której sobie zadał to pytanie, gdy nagle przed nim rozległ się tupot miarowych kroków i kilka naraz głosów spytało w różnych odległościach: – Kto idzie- Pan Andrzej stanął, jak wryty. Uczyniło mu się nieco ciepło. – Swój – odezwały się inne głosy, – Hasło- – Upsala! – Odzew- – Korona!… Kmicic zmiarkował w tej chwili, że to straże się zmieniają. – Dam ja wam Upsalę i koronę! – mruknął. I uradował się. Była to istotnie dla niego okoliczność nader pomyślna, bo mógł linią straży przejćś właśnie w chwili zmiany wart, gdy stąpania żołnierzy głuszyły jego własny krok. Jakoż tak uczynił bez najmniejszej trudności i szedł za wracającymi żołnierzami dość śmiało, aż do samego szańca. Tam oni wykręcili, by go obejść, on zaś posunął się szybko ku fosie i ukrył się w niej. Tymczasem rozwidniło się cokolwiek. Pan Andrzej i za to podziękował niebu, inaczej bowiem nie mógłby poomacku znaleść upragnionej kolubryny. Teraz, zadzierając z rowu głowę do góry i wytężając wzrok, ujrzał nad sobą czarną linią, oznaczającą brzeg szańca i równie czarne zarysy koszów, między któremi stały działa. Mógł nawet dojrzeć ich paszcze wysunięte nieco nad rowem. Posuwając się zwolna wzdłuż rowu, odkrył nareszcie swoję kolubrynę. Wówczas stanął i począł nasłuchiwać. Z szańca dochodził szmer. Widocznie piechota stała wedle dział w gotowości. Ale sama wyniosłość szańca zakrywała Kmicica; mogli go usłyszeć, nie mogli zobaczyć. Teraz chodziło mu tylko o to, czy z dołu potrafi dostać się do otworu armaty, która wznosiła się wysoko nad jego głową. Na szczęście boki rowu nie były zbyt spadziste, a oprócz tego nasyp świeżo uczyniony, lubo polewany wodą, nie zdołał zamarznąć, gdyż od niejakiego czasu panowała odwilż. Wymiarkowawszy to wszystko, Kmicic począł drążyć cicho dziury w pochyłości szańca i piąć się zwolna ku armacie. Po kwadransie pracy zdołał ręką chwycić się za otwór armaty. Przez chwilę zawisnął w powietrza, lecz niepospolita jego siła pozwoliła mu utrzymać się tak, dopóki nie zasunął kiszki w paszczę armaty. – Naści piesku kiełbasy! – mruknął – tylko się nią nie udław! To rzekłszy, spuścił się na dół i począł szukać sznurka, który przyczepiony do zewnętrznego końca kiszki, zwieszał się w rów. Po chwili zmacał go ręką. Lecz teraz przychodziła największa trudność, bo należało krzesać ognia i sznurek zapalić. Kmicic zatrzymał się przez chwilę, czekając aż szmer nieco większy uczyni się między żołnierzami na szańcu. Nakoniec począł uderzać zlekka krzesiwkiem w krzemień. Lecz w tej chwili nad głową jego rozległo się w niemieckim języku pytanie: – A kto tam w rowie- – To ja, Hans! – odrzekł bez wahania Kmicic – stempel mi dyabli do rowu wzięli, więc krzeszę ogień, by go znaleść. – Dobrze, dobrze – odrzekł puszkarz. – Szczęście, że się nie strzela, bo samo powietrze łeb by ci urwało. – Aha! – pomyślał Kmicic – więc kolubrynka prócz mego naboju, ma jeszcze swój własny. Tem lepiej. W tej chwili wysiarkowany sznurek zajął się i delikatne iskierki poczęły biec ku górze po jego suchej powierzchni. Czas był zmykać, Kmicic więc puścił się, nie tracąc minuty, wzdłuż rowu, co sił w nogach, nie bardzo już zważając na hałas, jaki uczynił. Lecz gdy ubiegł jakieś dwadzieścia kroków, ciekawość przemogła w nim poczucie straszliwego niebezpieczeństwa. – Nuż sznurek zgasł, wilgoć jest w powietrzu! – pomyślał. I zatrzymał się. Rzuciwszy za siebie spojrzenie, ujrzał jeszcze iskierkę, ale już nierównie wyżej, niż ją zostawił. – Ej, czy ja nie za blisko- – rzekł sobie i strach go zdjął. Puścił się znowu całym pędem, nagle trafił na kamień – upadł. Wtem huk straszliwy rozdarł powietrze; ziemia zakolebała się, rozrzucone szczątki drzewa i żelaza, kamienie, bryły lodu, ziemi, zaświstały mu koło uszu i tu skończyły się jego wrażenia. Potem rozległy się nowe kolejne wybuchy. To jaszcze z prochem, stojące wpobliżu kolubryny, eksplodowały od pierwszego wstrząśnienia. Lecz pan Kmicic już tego nie słyszał, leżał bowiem jak martwy w rowie. Nie słyszał również, jak po chwili głuchej ciszy rozległy się jęki ludzkie, krzyki i wołania na pomoc; jak na miejsce wypadku zbiegła się blisko połowa wojsk szwedzkich i sprzymierzonych, jak następnie przyjechał sam Müller w towarzystwie całego sztabu. Harmider i zamieszanie trwały długo, zanim z chaosu zeznań wydobył jenerał szwedzki prawdę, że kolubryna została umyślnie przez kogoś rozsadzona. Nakazano natychmiast poszukiwania. Jakoż nad ranem szukający żołnierze odkryli leżącego w rowie pana Kmicica. Pokazało się, że był tylko ogłuszony i od wstrząśnienia stracił początkowo władzę w rękach i nogach. Cały dzień następny trwała ta niemoc. Leczono go najstaranniej. Wieczorem odzyskał prawie zupełnie siły. Müller kazał go natychmiast stawić przed sobą. Sam zajął miejsce środkowe za stołem w swej kwaterze, obok niego zasiedli książe Heski, Wrzeszczowicz, Sadowski, wszyscy znamienitsi oficerowie szwedzcy, a z polskich Zbrożek, Kaliński i Kuklinowski. Ten ostatni na widok Kmicica posiniał i oczy zaświeciły mu się jak dwa węgle, a wąsy poczęły drgać. Więc nie czekając na pytania jenerała, rzekł: – Ja tego ptaka znam… To z załogi częstochowskiej. Zwie się Babinicz! Kmicic milczał. Bladość i znużenie widne były na jego obliczu, ale wzrok miał hardy, twarz spokojną. – Ty rozsadziłeś kolubrynę- – spytał Müller. – Ja! – odrzekł Kmicic. – Jakim sposobem to uczyniłeś- Kmicic opowiedział pokrótce, nic nie zataił. Oficerowie spoglądali po sobie ze zdumieniem. – Bohater!… – szepnął Sadowskiemu książe Heski. A Sadowski pochylił się do Wrzeszczowicza: – Hrabio Weyhard, – spytał – jakże- zdobędziemy tę fortecę przy takich obrońcach-… Co waćpan myślisz- poddadzą się- Lecz Kmicic rzekł: – Więcej jest nas w fortecy do takich uczynków gotowych. Nie wiecie dnia i godziny! – Mam też więcej, niż jeden stryczek w obozie! – odparł Müller. – To i my wiemy. Ale Jasnej Góry nie zdobędziecie, dopóki tam jeden człowiek przy życiu! Nastała chwila milczenia. Następnie Müller indagował dalej: – Zowiesz się Babinicz- Pan Andrzej pomyślał, że po tem, co uczynił i wobec bliskiej śmierci, nastał czas, w którym nie ma potrzeby dłużej ukrywać swego właściwego nazwiska. Niechże ludzie zapomną o winach i występkach z niem połączonych, niech opromieni je sława i poświęcenie. – Nie nazywam się Babinicz, – odrzekł z pewną dumą – nazywam się Andrzej Kmicic, byłem zaś pułkownikiem swojej własnej chorągwi w litewskim kompucie. Ledwie usłyszał to Kuklinowski, zerwał się, jak opętany, oczy wytrzeszczył, usta otworzył, rękami jął bić się po bokach, nakoniec zakrzyknął: – Jenerale, proszę na słowo! jenerale proszę na słowo! bez zwłoki, bez zwłoki! Szmer się stał jednocześnie między polskimi oficerami, którego Szwedzi słuchali ze zdziwieniem, bo dla nich nic nie mówiło nazwisko Kmicica. Lecz zaraz pomiarkowali, że to nielada musi być żołnierz, gdy Zbrożek powstał, i zbliżywszy się do więźnia, rzekł: – Mości pułkowniku! W opresyi, w jakiej się znajdujesz, nic pomóc ci nie mogę, ale proszę, podaj mi rękę!… Lecz Kmicic podniósł głowę do góry i nozdrzami parskać począł. – Nie podaję ręki zdrajcom, którzy przeciw ojczyźnie służą! – odrzekł. Zbrożka twarz oblała się krwią. Kaliński, który stał tuż za nim, cofnął się także; szwedzcy oficerowie otoczyli ich zaraz, wypytując, coby to za jeden był ów Kmicic, którego nazwisko takie uczyniło wrażenie. Tymczasem w sąsiedniej izbie Kuklinowski przyparł Müllera do okna i mówił: – Wasza dostojność, dla waszej dostojności nic to nazwisko: Kmicic! a to jest pierwszy żołnierz i pierwszy pułkownik w całej Rzeczypospolitej. Wszyscy o nim wiedzą, wszyscy to imię znają. Radziwiłłowi niegdyś służył i Szwedom, teraz widać przeszedł do Jana Kazimierza. Niemasz mu równego między żołnierzami, chyba ja. Toż on tylko mógł to uczynić, żeby pójść samemu i owo działo rozsadzić. Z tego jednego uczynku możnaby go poznać. Onto Chowańskiego podchodził tak, że aż nagrodę na jego głowę wyznaczono. On w dwieście, czy trzysta ludzi całą wojnę trzymał po szkłowskiej klęsce na sobie, póki się inni nie opatrzyli i śladem jego nie zaczęli urywać nieprzyjaciół. To najniebezpieczniejszy człowiek w całym kraju… – Czego mi waść śpiewasz jego pochwały- – przerwał Müller. – Że niebezpieczny, przekonałem się z własną niepowetowaną szkodą. – Co wasza dostojność zamierzasz z nim uczynić- – Kazałbym go powiesić, alem sam żołnierz i odwagę a fantazyą cenić umiem… Przytem to szlachcic wysokiego rodu… Każę go rozstrzelać dziś jeszcze. – Wasza dostojność… Nie mnie uczyć najznamienitszego żołnierza i statystę nowych czasów, ale pozwolę sobie powiedzieć, że to człowiek zbyt sławny. Jeśli wasza dostojność to uczynisz, chorągwie Zbrożka i Kalińskiego pójdą sobie, co najmniej precz tego samego dnia i przejdą do Jana Kazimierza. – Jeśli tak, to każę je w pień wyciąć przed odejściem! – zakrzyknął Müller. – Wasza dostojność, odpowiedzialność okrutna, bo gdy się to rozgłosi, a wycięcia dwóch chorągwi trudno ukryć, całe wojsko polskie odstąpi Karola Gustawa. Waszej dostojności wiadomo, że oni się i tak w wierności chwieją… Hetmani sami niepewni. Pan Koniecpolski z sześciu tysiącami najlepszej jazdy jest przy boku naszego pana… To nie żarty… Boże uchowaj, gdyby i ci się przeciw nam zwrócili, przeciw osobie jego kr. mości!… A prócz tego ta twierdza się broni, prócz tego wyciąć chorągwie Zbrożka i Kalińskiego niełatwo, bo jest tu i Wolf z piechotą. Mogliby się porozumieć z załogą twierdzy… – Do stu rogatych dyabłów: – przerwał Müller – czego ty chcesz, Kuklinowski, czy żebym temu Kmicicowi życie darował- To nie może być! – Ja chcę, – odrzekł Kuklinowski – żebyś wasza dostojność mnie go darował. – A ty co z nim uczynisz- – A ja… go ze skórki żywcem obłupię… – Nie wiedziałeś nawet jego właściwego nazwiska, więc go nie znałeś. Co masz przeciw niemu- – Poznałem go dopiero w Częstochowie, gdym powtórnie od waszej dostojności do mnichów posłował. – Maszli jakie powody do zemsty- – Wasza dostojność! Chciałem go prywatnie do naszego obozu namówić… On zaś, korzystając z tego, żem moje poselstwo odłożył na stronę, znieważył mnie, Kuklinowskiego, tak, jak nikt w życiu mnie nie znieważył. – Co ci uczynił- Kuklinowski zatrząsł się i zębami zazgrzytał. – Lepiej o tem nie mówić… Daj mi go wasza dostojność… On śmierci przeznaczon i tak, a ja chciałbym się przedtem trochę z nim pobawić… Och! tem bardziej, że to jest Kmicic, któregom poprzednio wenerował, a który tak mi się odpłacił… Daj mi go wasza dostojność! Będzie i dla waszej dostojności lepiej, bo gdy ja go zgładzę, wówczas Zbrożek i Kaliński, a z nimi wszystko polskie rycerstwo nie obruszy się na waszę dostojność, tylko na mnie, a ja sobie radeczki dam… Nie będzie gniewów, dąsów, buntów… Będzie moja prywatna spraweczka o kmicicową skórkę, z której bęben każę uczynić… Müller zamyślił się; nagle podejrzenie błysło mu w twarzy. – Kuklinowski! – rzekł – może ty chcesz go ocalić- Kuklinowski rozśmiał się cicho, ale był to śmiech tak straszny i szczery, że Müller przestał wątpić. – Może i słusznie radzisz! – rzekł. – Za wszystkie moje zasługi o tę jednę proszę nagrodę! – Więc go bierz! Poczem weszli obaj do izby, w której była zgromadzona reszta oficerów. Müller zwrócił się do nich i rzekł: – Za zasługi pana Kuklinowskiego oddaję mu jeńca do dowolnego rozporządzenia. Nastała chwila milczenia; poczem pan Zbrożek wziął się w boki i spytał go z pewnym akcentem pogardy: – A co pan Kuklinowski zamierza z jeńcem uczynić- Kuklinowski, zwykle pochylony, rozprostował się nagle, usta jego rozszerzyły się złowrogim uśmiechem, a źrenice oczu poczęły drgać. – Komu się nie podoba to, co z jeńcem uczynię, – rzekł – ten wie, gdzie mnie szukać. I trzasnął zcicha szablą. – Parol, panie Kuklinowski! – rzekł Zbrożek. – Parol, parol! To rzekłszy, zbliżył się do Kmicica. – Chodź robaczku ze mną, chodź przesławny żołnierzyku… Słabyś trochę, potrzeba ci pielęgnacyjki… Ja cię popielęgnuję! – Rakarz! – odrzekł Kmicic. – Dobrze, dobrze! harda duszyczko… Tymczasem chodź. Oficerowie zostali w izbie, Kuklinowski zaś siadł na koń przed kwaterą. Mając ze sobą trzech żołnierzy, kazał jednemu z nich wziąć Kmicica na arkan i wszyscy razem udali się ku Lgocie, gdzie stał pułk Kuklinowskiego. Kmicic przez drogę modlił się żarliwie. Widział, że śmierć nadchodzi i polecał się Bogu z całej duszy. Tak zaś zatopił się w modlitwie i w swem przeznaczeniu, że nie słyszał, co do niego mówił Kuklinowski; nie wiedział nawet, jak długo droga trwała. Zatrzymali się nakoniec w pustej, nawpół rozwalonej stodółce, stojącej nieco opodal od kwater pułku Kuklinowskiego, w szczerem polu. Pułkownik kazał wprowadzić do niej Kmicica, sam zaś zwrócił się do jednego z żołnierzy. – Ruszaj mi do obozu – rzekł – po sznury i płonącą maźnicę ze smołą. Żołnierz skoczył co tchu w koniu i po kwadransie z tą samą chyżością powrócił nazad z drugim jeszcze towarzyszem. Obaj przywieźli żądane przedmioty. – Rozebrać tego gaszka donaga, – rzekł Kuklinowski – związać mu linką z tyłu ręce i nogi, a potem podciągnąć go na belkę! – Rakarz! – powtórzył Kmicic. – Dobrze, dobrze! pogadamy jeszcze, mamy czas… Tymczasem jeden z żołnierzy wlazł na belkę, a inni zwłóczyli szaty z Kmicica. Gdy to uczyniono, trzej oprawcy położyli go twarzą do ziemi, związali mu ręce i nogi długą liną, następnie okręciwszy go jeszcze nią wpół ciała, rzucili drugi jej koniec żołnierzowi siedzącemu na belce. – Teraz podnieść go w górę, a tamten niech zakręci linę i zawiąże! – rzekł Kuklinowski. W minutę rozkaz był spełniony. – Puścić! – rozległ się głos pułkownika. Lina skrzypnęła, pan Andrzej zawisnął poziomo kilka łokci nad klepiskiem. Wówczas Kuklinowski umoczył kwacz w płonącej maźnicy, podszedł ku niemu i rzekł: – A co, panie Kmicic-… Mówiłem, że dwóch jest pułkowników w Rzeczypospolitej, dwóch tylko: ja i ty! A tyś się właśnie do kompanijki z Kuklinowskim nie chciał przyznać i kopnąłeś go-… Dobrze, robaczku, miałeś słuszność! Nie dla ciebie kompanijka Kuklinowskiego, bo Kuklinowski lepszy. Ejże, sławny pułkowniczek, pan Kmicic, a Kuklinowski ma go w ręku i Kuklinowski mu boczków przypiecze… – Rakarz! – powtórzył poraz trzeci Kmicic. – Ot, tak… boczków przypiecze! – dokończył Kuklinowski. I dotknął płonącym kwaczem kmicicowego boku, poczem rzekł: – Nie zawiele odrazu, zlekka, mamy czas… Wtem tętent kilku koni rozległ się przy wierzejach stodółki. – Kogo tam dyabli niosą- – spytał pułkownik. Wierzeje skrzypnęły i wszedł żołnierz. – Mości pułkowniku, – rzekł – pan jenerał Müller życzy sobie natychmiast widzieć waszę miłość! – A to ty stary! – odrzekł Kuklinowski. – Co za sprawa- kiej dyabeł- – Jenerał prosi, by wasza miłość natychmiast do niego pojechał. – Kto był od jenerała- – Był szwedzki oficer, już odjechał. Ledwie tchu z konia nie wyparł! – Dobrze! – rzekł Kuklinowski. Poczem zwrócił się do Kmicica: – Było ci ciepło, ochłodnij teraz, robaczku, ja wrócę niebawem, pogawędzimy jeszcze! – A co z jeńcem uczynić- – zapytał jeden z żołnierzy. – Zostawić go tak. Zaraz wracam. Niech jeden jedzie za mną! Pułkownik wyszedł, a z nim razem ów żołnierz, który poprzednio siedział na belce. Zostało tylko trzech, ale niebawem trzech nowych weszło do stodoły. – Możecie iść spać: – rzekł ów, który Kuklinowskiemu o rozkazie Müllera doniósł – nam pułkownik polecił straż trzymać. Kmicic drgnął na dźwięk tego głosu. Wydało mu się, że go zna. – Wolimy zostać, – odrzekł jeden z trzech pierwszych żołnierzy – żeby na dziwo patrzyć, bo takiego… Nagle urwał. Jakiś straszny nieludzki głos wydobył mu się z gardzieli, podobny do piania zarzynanego koguta. Ręce rozłożył i padł, jak gromem rażony. Jednocześnie krzyk: -prać!- rozległ się w stodółce, i dwaj inni nowo przybyli rzucili się nakształt rysiów na dwóch dawniejszych. Zawrzała walka straszna krótka, oświecona blaskami płonącej maźnicy. Po chwili dwa ciała padły w słomę, przez sekundę jeszcze słychać było rzężenie konających, potem rozległ się ów głos, który Kmicicowi poprzednio wydał się znanym: – Wasza miłość, to ja, Kiemlicz i moi synowie! My od rana już czekali na sposobność. Od rana wypatrujem! Tu stary zwrócił się do synów: – Nuże szelmy! odciąć pana pułkownika, duchem, żywo! I nim Kmicic zdołał zrozumieć, co się dzieje, pojawiły się koło niego dwie rozczochrane czupryny Kosmy i Damiana, podobne do dwóch olbrzymich kądzieli. Wnet więzy były rozcięte i Kmicic stanął na nogach. Zachwiał się zpoczątku. Ściągnięte jego wargi zaledwie zdołały wymówić: – To wy-… Dziękuję… – To my! – odrzekł straszny starzec. – Matko Boska! o!… niech się wasza miłość ubiera. Żywo, szelmy! I począł podawać Kmicicowi ubranie. – Konie stoją za wierzejami – mówił. – Ztąd droga wolna. Straże są; możeby nie wpuściły nikogo, ale wypuścić, wypuszczą. Wiemy hasło. Jak się wasza miłość czuje- – Bok mi przypiekł, ale jeno trochę. W nogach mi słabo… – Niech się wasza miłość gorzałki napije. Kmicic chwycił chciwie manierkę, którą stary mu podał i wychyliwszy ją do połowy, rzekł: – Zziąbłem. Zaraz mi lepiej… – Na kulbace się wasza miłość rozgrzeje. Konie czekają. – Zaraz mi lepiej – powtórzył Kmicic. – Bok trochę pali… Nic to!… Całkiem mi dobrze! I siadł na krawędzi sąsieka. Po chwili rzeczywiście odzyskał siły i spoglądał z zupełną przytomnością na złowrogie twarze trzech Kiemliczów, oświecone żółtawemi płomykami palącej się smoły. Stary stanął przed nim: – Wasza miłość, pilno! Konie czekają! Lecz w panu Andrzeju obudził się już całkiem dawny Kmicic. – O! nie może być! – zakrzyknął nagle – teraz ja na tego zdrajcę poczekam! Kiemlicze spojrzeli na siebie ze zdumieniem, ale żaden nie pisnął ani słowa, tak ślepo przywykli z dawnych czasów słuchać tego wodza. Jemu zaś żyły wystąpiły na czoło, oczy w ciemności świeciły, jak dwie gwiazdy, taka tlała w nich zawziętość i chęć zemsty. To co czynił teraz, było szaleństwem, które mógł życiem przypłacić. Ale właśnie życie jego składało się z szeregu takich szaleństw. Bok dolegał mu okrutnie, tak, że co chwila mimowoli chwytał się zań ręką, ale myślał o Kuklinowskim i gotów był czekać go, choćby do rana. – Słuchajcie! – rzekł – czy jego Müller naprawdę wzywał- – Nie – odrzekł stary. – To ja wymyśliłem, żeby łatwiej z tamtymi się sprawić. Z pięcioma trudnoby nam było we trzech, bo którykolwiek krzykby uczynił. – To dobrze. On tu wróci sam, albo w kompanii. Jeśli będzie z nim kilku ludzi, tedy zaraz na nich uderzyć… Jego mnie zostawcie. Potem do koni!… Ma który pistolety- – Ja mam – odrzekł Kosma. – Dawaj! Nabity- podsypany- – Tak jest. – Dobrze. Jeśli wróci sam, wówczas natychmiast, jak wejdzie, skoczyć na niego i zatkać mu pysk. Możecie mu własną jego czapkę w pysk wcisnąć. – Wedle rozkazu! – rzekł stary. – Wasza miłość pozwoli teraz tamtych obszukać- My chudopachołki… To rzekłszy, wskazał na trupy leżące w słomie. – Nie! Trzymać się w gotowości. Co przy Kuklinowskim znajdziecie, to będzie wasze! – Jeśli on sam wróci, – rzekł stary – tedy niczego się nie boję. Stanę za wierzejami i choćby kto od kwater nadszedł, powiem, że pułkownik nie kazał puszczać… – Tak będzie. Pilnuj!… Tętent konia rozległ się za stodołą. Kmicic zerwał się i stanął w cieniu przy ścianie. Kosma i Damian zajęli miejsca tuż przy wejściu, jak dwa koty na mysz czyhające. – Sam! – rzekł stary, zacierając ręce. – Sam! – powtórzyli Kosma i Damian. Tętent zbliżył się tuż i nagle ustał, natomiast za wierzejami rozległ się głos: – Wyjdź tam który, konia potrzymać! Stary skoczył żywo. Nastała chwila ciszy, poczem czyhających w stodole doszła następująca rozmowa: – To ty, Kiemlicz- Co u pioruna! czyś się wściekł, czyś zgłupiał-!… Noc! Müller śpi. Straż nie chce puszczać, mówią, że żaden oficer nie wyjeżdżał!… Coto jest-… – Oficer tu czeka w stodole na waszę miłość. Przyjechał zaraz po odjeździe waszej miłości… i powiada, że się z waszą miłością zminął, więc czeka. – Coto wszystko znaczy-… A jeniec- – Wisi. Wierzeje skrzypnęły i Kuklinowski wsunął się do stodoły, lecz zanim krok postąpił, dwie żelazne ręce porwały go za gardło i zdusiły krzyk przerażenia. Kosma i Damian z wprawą prawdziwych zbójców rzucili go na ziemię, klękli mu na piersiach, gniotąc je tak, aż żebra poczęły trzeszczeć i w mgnieniu oka zakneblowali mu usta. Wówczas Kmicic wysunął się naprzód i poświeciwszy mu kwaczem w oczy, rzekł: – Ach! to pan Kuklinowski!… Teraz ja mam z waścią do pogadania! Twarz Kuklinowskiego była siną, żyły wytężone tak, iż zdawało się, że pękną lada chwila, ale w jego wyszłych na wierzch i nabranych krwią oczach, przynajmniej tyle było zdumienia, ile przerażenia. – Rozebrać go i na belkę! – zawołał Kmicic. Kosma i Damian poczęli go rozbierać tak gorliwie, jakby i skórę razem z szatami chcieli z niego zedrzeć. Po upływie kwadransa, Kuklinowski wisiał już skrępowany za ręce i za nogi, nakształt półgęska, na belce. Wówczas Kmicic wziął się w boki i począł się chełpić straszliwie. – Cóż, panie Kuklinowski, – rzekł – kto lepszy, Kmicic czy Kuklinowski-… Wtem porwał palący się kwacz i postąpił krok bliżej. – Toż twój obóz o strzelenie z łuku, twój tysiąc złodziejów na zawołanie… Toż twój jenerał szwedzki opodal, a ty na tej samej belce wisisz, na której mnie myślałeś przypiekać… Poznajże Kmicica! Ty chciałeś się z nim równać, do kompanii jego należeć, w paragon z nim wchodzić-… Ty rzezimieszku! ty podłoto!…. ty strachu na stare baby ty wyskrobku ludzki!… ty panie Szelmowski z Szelmowa! ty kutergębo! ty chamie! ty niewolniku!… Mógłbym cię kozikiem kazać zarznąć jak kapłona, ale wolę cię żywcem przypiec, jak ty mnie chciałeś… To rzekłszy, podniósł kwacz i przyłożył go do boku nieszczęsnego wisielca, lecz trzymał go dłużej, dopóki swąd spalonego ciała nie począł się rozchodzić po stodole. Kuklinowski skurczył się, aż lina poczęła się z nim kołysać. Oczy jego utkwione w Kmicica wyrażały straszny ból i nieme błaganie o litość; z zatkanych ust wydobywały się jęki żałosne, lecz wojny zatwardziły serce pana Andrzeja i nie było w nim litości, zwłaszcza dla zdrajców. Więc odjąwszy wreszcie kwacz od boku Kuklinowskiego, przyłożył mu go na chwilę pod nos; osmalił wąsy, rzęsy i brwi, poczem rzekł: – Daruję cię zdrowiem, abyś mógł jeszcze o Kmicicu rozmyślać. Powisisz tu do rana, a teraz proś Boga, by cię ludzie, nim zmarzniesz, znaleźli. Tu zwrócił się do Kosmy i Damiana: – Na koń! – krzyknął. I wyszedł ze stodoły. W pół godziny później roztoczyły się naokół czterech jezdców wzgórza ciche, milczące i pola puste. Świeże powietrze, nieprzesycone dymem prochowym, wchodziło do ich płuc. Kmicic jechał na przedzie. Kiemlicze za nim. Oni rozmawiali zcicha, on milczał, a raczej odmawiał zcicha pacierze poranne, bo już do świtu było niedaleko. Od czasu do czasu syknięcie, albo nawet cichy jęk wyrywał mu się z ust, gdyż sparzony bok dolegał mu mocno. Lecz jednocześnie czuł się na koniu i wolnym, a myśl, że rozsadził największą kolubrynę, a do tego jeszcze wyrwał się z rąk Kuklinowskiego i zemsty nad nim dokonał, napełniała go taką uciechą, że niczem był ból przy niej. Tymczasem cicha rozmowa między ojcem i synami zmieniła się w głośną rozterkę. – To trzos, dobrze! – mówił gderliwie stary – a gdzie pierścienie- Na palcach miał pierścienie, w jednym był kamień wart ze dwadzieścia czerwonych. – Zapomnielim zdjąć! – rzekł Kosma. – Bodaj was zabito! Ty stary o wszystkiem myśl, a te szelmy za szeląg rozumu nie mają! Zapomnieliście zbóje o pierścieniach-… Łżecie, jak psy! – To się ociec wróć i obacz! – mruknął Damian. – Łżecie szelmy, kilimkiem rzucacie! Starego ojca krzywdzić- tacy synowie! Bodajem was był nie spłodził! Bez błogosławieństwa pomrzecie!… Kmicic wstrzymał nieco konia. – A pójdźcieno tu! – rzekł. Swary ustały, Kiemlicze posunęli się żywo i dalej jechali szeregiem we czterech. – A wiecie drogę do szląskiej granicy- – spytał pan Andrzej. – Oj, oj! Matko Boska! wiemy, wiemy! – rzekł stary. – Szwedzkich oddziałów po drodze niemasz- – Nie, bo wszyscy pod Częstochową stoją… Chybaby pojedyńczych można napotkać, ale to Boże daj! Nastała chwila milczenia. – To wyście u Kuklinowskiego służyli- – spytał znów Kmicic. – Tak jest, bośmy myśleli, że będąc wpobliżu, można się będzie świętym zakonnikom i waszej miłości przysłużyć. Jakoż się zdarzyło… My przeciw fortecy nie służyli, niech nas Bóg broni! żołdu nie brali, chyba się coś przy Szwedach znalazło. – Jakto, przy Szwedach- – Bo my chcieli choć i za murami Najświętszej Pannie służyć więceśmy nocami koło obozu jeździli, albo i we dnie, jak Pan Bóg dał i jak się który Szwed pojedyńczo popadł, to my go… tego… Ucieczko grzesznych!… my go… – Pralim! – dokończyli Kosma i Damian. Kmicic uśmiechnął się. – Dobrych Kuklinowski miał w was sług! – rzekł. – A onże wiedział o tem- – Były komisye, dochodzili… On wiedział i, złodziej! kazał nam talara z głowy płacić… Inaczej groził, że wyda… Taki zbój, ubogich ludzi krzywdził!… My też wiary dochowali waszej miłości, bo to nie taka służba… Wasza miłość swoje jeszcze odda, a on po talarze z głowy, za nasz trud, za naszę pracę… Bodaj go!… – Hojnie was nagrodzę za to coście uczynili! – odrzekł Kmicic. – Nie spodziewałem się tego po was… Wtem daleki huk dział przerwał mu dalsze słowa. To Szwedzi rozpoczęli widocznie strzelaninę równo z pierwszym brzaskiem. Po chwili huk powiększył się. Kmicic zatrzymał konia; zdawało mu się, że rozróżnia głosy armat fortecznych od armat szwedzkich, więc zacisnął pięść i grożąc nią w stronę nieprzyjacielskiego obozu, rzekł: – Strzelajcie, strzelajcie! Gdzie wasza największa kolubryna-!…
Rozdział XIX
Rozsadzenie olbrzymiej kolubryny uczyniło istotnie pognębiające na Müllerze wrażenie, gdyż jego wszystkie nadzieje wspierały się dotąd na tem dziale. Już i piechota była do szturmu gotowa, już przygotowano drabiny i stosy faszyn, teraz trzeba było wszelką myśl szturmu porzucić. Zamiar wysadzenia klasztoru w powietrze za pomocą podkopów spełznął także na niczem. Sprowadzeni poprzednio górnicy z Olkusza łupali wprawdzie skałę, zbliżając się na ukos ku klasztorowi, lecz robota szła tępo. Robotnicy, mimo wszelkich ostrożności, padali gęstym trupem od wystrzałów kościelnych, a pracowali niechętnie. Wielu wolało ginąć, niż przyczyniać się do zguby świętego miejsca. Müller czuł codzień wzrastający opór; mrozy odbierały resztę odwagi zniechęconemu wojsku, między którem szerzył się z dnia na dzień przestrach i wiara, że zdobycie tego klasztoru nie leży w mocy ludzkiej. Wreszcie i sam Müller począł tracić nadzieję, a po wysadzeniu kolubryny poprostu zdesperował. Ogarnęło go uczucie zupełnej niemocy i bezwładności. Nazajutrz skoro dzień zwołał więc radę, ale pono dlatego tylko, by od oficerów usłyszeć zachętę do opuszczenia fortecy. Poczęli się zbierać, wszyscy znużeni i posępni. W niczyich oczach nie było już nadziei, ani wojskowej fantazyi. Milcząc, zasiedli koło stołu w ogromnej i zimnej izbie, w której para oddechów poprzesłaniała im twarze i patrzyli zpoza niej, jakby zpoza chmur. Każdy w duszy czuł wyczerpanie i znużenie, każdy mówił sobie w duchu, że niema żadnej rady do udzielenia, chyba taką, z którą lepiej się pierwszemu nie wyrywać. Wszyscy czekali na to, co powie Müller; on zaś kazał przedewszystkiem przynieść obficie wina grzanego, dufając, że pod wpływem gorącego napitku łatwiej wydobędzie szczerą myśl z tych milczących postaci i zachętę do odstąpienia od onej fortecy. Nakoniec, gdy sądził, że wino skutek swój już uczyniło, w następujące ozwał się słowa: – Czy uważacie waszmościowie, że żaden z panów polskich pułkowników nie przyszedł na tę naradę, chociaż posłałem wszystkim wezwanie- – Waszej dostojności zapewne wiadomo, że pachołkowie polskich chorągwi znaleźli przy łowieniu ryb srebro klasztorne i że pobili się o nie z naszymi żołnierzami. Kilkunastu ludzi na śmierć usieczono. – Wiem. Część tego srebra zdołałem wyrwać z ich rąk, nawet większą część. Jest ona teraz tu i namyślam się, co z nią uczynić. – Ztąd zapewne gniewy panów pułkowników. Powiadają, że skoro Polacy to srebro znaleźli, to się Polakom należy. – Oto racya! – zawołał Wrzeszczowicz. – Według mego zdania jest pewna racya; – odpowiedział Sadowski – i tak myślę, że gdybyś waszmość, panie hrabio, je znalazł, nie uważałbyś za potrzebne dzielić się niem nietylko z Polakami, ale nawet i ze mną, który jestem Czechem- – Przedewszystkiem, panie, nie dzielę twojej życzliwości dla nieprzyjaciół naszego króla – odparł chmurno Wrzeszczowicz. – Ale my, panie, dzięki tobie, musimy podzielić się z tobą wstydem i hańbą, nie mogąc nic wskórać przeciw fortecy, pod którą nas namówiłeś. – Tak więc pan straciłeś już wszelką nadzieję- – A pan, czy ją masz jeszcze do podziału- – Jakbyś pan wiedział, i sądzę, że ci panowie chętniej podzielą się ze mną moją nadzieją, niż z panem jego bojaźnią. – Czy czynisz mnie tchórzem, panie Wrzeszczowicz-… – Nie przypisuję panu więcej odwagi, niż okazujesz! – Ja zaś przypisuję panu mniej! – A ja – rzekł Müller, który od niejakiego czasu niechętnie spoglądał na Wrzeszczowicza, jako na instygatora nieszczęsnej wyprawy – postanawiam srebro odesłać do klasztoru. Może dobroć i łaska więcej wskóra przeciw tym nieużytym mnichom, niż kule i armaty. Niech zrozumieją, że chcemy opanować fortecę, nie ich skarby. Oficerowie ze zdziwieniem spojrzeli na Müllera, tak mało przywykli do podobnej wspaniałomyślności z jego strony. Wreszcie Sadowski rzekł: – Nic lepszego nie można uczynić, bo zarazem zamknie się gębę polskim pułkownikom, którzy do srebra pretensye roszczą. W twierdzy uczyni to także z pewnością dobre wrażenie. – Najlepsze wrażenie uczyni śmierć owego Kmicica – odparł Wrzeszczowicz. – Spodziewam się, że tam Kuklinowski już go ze skóry obłupił. – Mniemam i ja, że już nie żyje – odpowiedział Müller. – Ale nazwisko owo przypomina mi naszę stratę niczem niewynagrodzoną. Było to największe działo w całej artyleryi jego kr. mości. Nie ukrywam panom, że wszystkie nadzieje moje na niem polegały. Wyłom już był uczyniony, strach w twierdzy szerzył się. Jeszcze parę dni, a bylibyśmy ruszyli do szturmu. Teraz za nic cała praca, za nic wszystkie wysilenia. Mur jednego dnia naprawią. A te działa, któremi jeszcze rozporządzamy, nie lepsze od fortecznych i łatwo porozbijane być mogą. Większych nie ma zkąd wziąć, bo ich i pan marszałek Wittemberg nie posiada. Mości panowie! Im dłużej się nad tem zastanawiam, tem klęska wydaje mi się straszniejszą!… I pomyśleć, że jeden człowiek ją zadał… Jeden pies! Jeden szatan!… Oszaleć przyjdzie! do wszystkich rogatych dyabłów!… Tu Müller uderzył pięścią w stół, bo go gniew niepohamowany pochwycił, tem okrutniejszy, że bezsilny. Po chwili zakrzyknął: – A co jego kr. mość powie, gdy go wieść o tej stracie dojdzie-!… Po chwili znów: – A co my poczniem-… Zębami tej skały nie ugryziem! Bogdaj zaraza tych zabiła, którzy mnie pod tę twierdzę namawiali!… To rzekłszy, porwał puhar kryształowy i w uniesieniu grzmotnął nim o podłogę, aż kryształ rozbił się na proch. Oficerowie milczeli. Nieprzystojne uniesienie jenerała, właściwsze chłopu, niż wojownikowi tak wysoką piastującemu godność, zraziło doń serca i skwasiło do reszty humory. – Radźcie panowie! – zakrzyknął Müller. – Radzić można tylko spokojnie – odparł książe Heski. Müller począł sapać i wyparskiwać gniew nozdrzami. Po niejakim czasie uspokoił się i wodząc oczyma po obecnych, jakby zachęcając ich wzrokiem, rzekł: – Przepraszam waszmościów, ale gniew mój nie dziwota. Nie będę wspominał tych miast, którem, objąwszy komendę po Torstensonie, zdobył, bo nie chcę. wobec teraźniejszej klęski, dawną fortuną się chlubić. Wszystko to, co się pod tą twierdzą dzieje, ludzki rozum poprostu przechodzi. Jednakże radzić trzeba…. Po to waćpanów wezwałem. Obradujcie więc… i co większością na radzie postanowimy, to spełnię. – Niech wasza dostojność da nam przedmiot do obrady, – rzekł książe Heski. – Mamyli obradować jedynie nad zdobyciem fortecy, czy też i nad tem, czy nie lepiej ustąpić- Müller nie chciał stawiać kwestyi tak jasno, a przynajmniej nie chciał, aby owo: albo – albo wyszło po raz pierwszy z jego ust, dlatego rzekł: – Niech każdy z panów mówi szczerze, co myśli, Wszystkim nam o dobro i chwałę jego kr. mości chodzić powinno. Lecz żaden z oficerów nie chciał także pierwszy z propozycyą odstąpienia występować; więc znów nastało milczenie. – Panie Sadowski! – rzekł po chwili Müller, głosem, który starał się uczynić przyjaznym i łaskawym – pan szczerzej mówisz od innych, co myślisz, bo reputacya pańska zabezpiecza go od wszelkich podejrzeń… – Myślę, jenerale, – odparł pułkownik – że ów Kmicic był jednym z największych tegoczesnych żołnierzy i że położenie nasze jest desperackie… – Wszakże pan byłeś za odstąpieniem od twierdzy-… – Za pozwoleniem, waszej dostojności, byłem tylko za tem, by nie rozpoczynać oblężenia. To wcale inna rzecz. – Więc, co pan teraz radzisz- – Teraz odstępuję głos panu Wrzeszczowiczowi… Müller zaklął jak poganin. – Pan Weyhard będzie za całą tę nieszczęsną wyprawę odpowiadał! – rzekł. – Nie wszystkie moje rady spełniono: – odpowiedział zuchwale Wrzeszczowicz – mógłbym też śmiało zrzucić z siebie odpowiedzialność. Byli tacy, którzy je krzyżowali, byli tacy, którzy dziwną zaiste i niewytłómaczoną żywiąc dla księży życzliwość, odmawiali jego dostojność od wszelkich surowszych środków. Radziłem, żeby owych księży posłujących powiesić i jestem przekonany, że gdyby to się stało, postrach otworzyłby nam już bramy tego kurnika. Tu Wrzeszczowicz począł patrzeć na Sadowskiego, lecz nim ten zdobył się na odpowiedź, wmieszał się książe Heski: – Nie nazywaj, hrabio, tej twierdzy kurnikiem – rzekł – bo im bardziej zmniejszasz jej znaczenie, tem bardziej powiększasz naszę hańbę. – Niemniej radziłem, by posłów powiesić. Postrach i zawsze postrach, oto, com od rana do wieczora powtarzał, lecz pan Sadowski pogroził dymisyą i księża odeszli bezpiecznie. – Idź, panie hrabio, dzisiaj do fortecy, – odpowiedział Sadowski – wysadź prochami największą ich armatę, jakto uczynił z naszą ów Kmicic, a ręczę ci, że to większy rozszerzy postrach, niż zbójeckie posłów mordowanie!… Wrzeszczowicz zwrócił się wprost do Müllera: – Wasza dostojność! Sądzę, żeśmy się tu na naradę, nie na krotofile zebrali! – Czy masz waszmość co, prócz czczych wyrzutów do powiedzenia- – spytał Müller. – Mam, pomimo wesołości tych panów, którzy mogliby swój humor do lepszych czasów zachować. – O Laertiadesie z fortelów swych znany! – zakrzyknął książe Heski. – Panowie! – odpowiedział Wrzeszczowicz – wiadomo powszechnie, że nie Minerwa jest waszem opiekuńczem bóstwem, a ponieważ Mars wam nie dopisał i zrzekliście się waszych głosów, pozwólcie mnie mówić. – Góra stękać poczyna, zaraz ujrzymy mysi ogonek! – dorzucił Sadowski. – Proszę o milczenie! – rzekł surowo Müller. – Mów, panie hrabio, pamiętaj tylko, że dotąd rady twoje wydały gorzkie owoce. – Które mimo zimy spożywać musimy, nakształt zapleśniałych sucharów! – wtrącił książe Heski. – Tem się tłómaczy, dlaczego wasza ks. mość pijesz tyle wina; – odparł Wrzeszczowicz – a choć wino nie zastąpi przyrodzonego dowcipu, pomaga ci za to do wesołego strawienia nawet hańby. Lecz mniejsza o to! Wiem dobrze, iż w fortecy jest partya, która oddawna poddać się pragnie i tylko nasza niemoc z jednej, a nadludzki upór przeora z drugiej strony, utrzymuje ją w karbach. Nowy postrach doda jej nowych sił, dla tego należy nam okazać, że nic sobie nie robimy ze straty działa i szturmować tem usilniej. – Czy to już wszystko- – Choćby to było wszystko, sądzę, że podobna rada zgodniejszą jest z honorem szwedzkich żołnierzy, niż jałowe z niej drwiny przy kielichach i niż wysypianie się po pijatyce. Ale to nie wszystko. Należy rozpuścić między naszymi żołnierzami, a zwłaszcza między polskimi, wieść, że górnicy, którzy teraz nad założeniem miny pracują, odkryli stary przechód podziemny, ciągnący się pod sam klasztor i kościoł…. – Masz waszmość słuszność, to dobra rada! – rzekł Müller. – Gdy wieść ta między naszymi i polskimi żołnierzami się rozszerzy, sami Polacy będą namawiać mnichów do poddania się, bo i im chodzi, równie jak mnichom, aby to gniazdo zabobonów ocalało. – Jak na katolika, to nieźle! – mruknął Sadowski. – Gdyby służył Turkom, nazywałby Rzym gniazdem zabobonów! – odpowiedział książe Heski. – Wtedy Polacy wyszlą niezawodnie od siebie posłów do księży: – mówił dalej Weyhard – owa partya w klasztorze, która dawno się chce poddać, pod wpływem przerażenia, ponowi swe usilności i kto wie, czy nie zmuszą przeora i opornych do otworzenia bram. – -Zginie miasto Pryjama przez podstęp boskiego Laertydy…- – począł deklamować książe Heski. – Dalibóg, czysta historya trojańska, a jemu się zdaje, że coś nowego wymyślił! – odpowiedział Sadowski. Lecz Müllerowi rada podobała się, bo w samej rzeczy nie była złą. Partya, o której Wrzeszczowicz wspominał, istniała w klasztorze. Nawet niektórzy księża słabszego ducha do niej należeli. Prócz tego przestrach mógł się rozszerzyć pomiędzy załogą, ogarnąć nawet tych, którzy dotąd chcieli się bronić do ostatniej kropli krwi. – Popróbujemy, popróbujemy! – mówił Müller, który jak tonący chwytał się każdej deski i łatwo od rozpaczy przechodził do nadziei. – Ale czy Kaliński albo Zbrożek zgodzą się jeszcze posłować do klasztoru, czy uwierzą w ów podkop i czy zechcą księżom o nim oznajmić- – W każdym razie Kuklinowski zgodzi się – odrzekł Wrzeszczowicz – ale lepiej będzie, żeby i on wierzył naprawdę w istnienie przechodu. Wtem tętent rozległ się przed kwaterą. – Owóż i pan Zbrożek przyjechał! – rzekł książe Heski, spoglądając przez okno. Po chwili w sieni zabrzęczały ostrogi i Zbrożek wszedł, a raczej wpadł do izby. Twarz jego była blada, wzburzona i zanim oficerowie zdążyli spytać o powody tego pomieszania, pułkownik zakrzyknął: – Kuklinowski nie żyje! – Jakto- Co waść mówisz- Co się stało- – spytał Müller. – Pozwólcie mi odetchnąć, – rzekł Zbrożek – bo to, com widział, imaginacyą przechodzi… – Mów prędzej, zamordowanoli go-… – zawołali wszyscy. – Kmicic! – odparł Zbrożek. Oficerowie zerwali się wszyscy ze swych miejsc i poczęli patrzyć na Zbrożka, jak na szalonego; on zaś wyrzucając nozdrzami szybkie kłęby pary, tak mówił: – Gdybym nie widział, oczombym nie wierzył, bo to nieludzka moc. Kuklinowski nieżywy, trzech żołnierzy zabitych, a Kmicica ani śladu. Wiedziałem, że to straszny człowiek. Reputacya jego w całym kraju znana… Żeby jednak, będąc jeńcem, związanym, nietylko się wyrwać, ale pobić żołnierzy i Kuklinowskiego storturować… tego człowiek nie mógł dokonać, to chyba dyabeł! – Coś podobnego nigdy się nie przygodziło… To niepodobne do wiary! – szepnął Sadowski. – Pokazał ten Kmicic, co umie! – odrzekł książe Heski. – A nie wierzyliśmy wczoraj Polakom, gdy nam mówili, coto za ptak; myśleliśmy, że koloryzują, jak oni zwykle. – Oszaleć! – krzyknął Wrzeszczowicz. Müller trzymał się rękami za głowę i nic nie mówił. Gdy wreszcie podniósł oczy, błyskawice gniewu krzyżowały się w nich z błyskawicami podejrzeń. – Panie Zbrożek, – rzekł – choćby to był szatan, nie człowiek, bez pomocy, bez jakowejś zdrady nie mógłby on tego dokonać. Kmicic miał tu swoich admiratorów, a Kuklinowski swych wrogów i waszmość należałeś do ich liczby! Zbrożek, był to w całem znaczeniu tego słowa zuchwały żołnierz, dlatego, usłyszawszy zarzut do siebie wymierzony, przybladł jeszcze mocniej, zerwał się z miejsca, zbliżył się do Müllera i zastąpiwszy mu drogę, spojrzał wprost w oczy. – Czy wasza dostojność mnie posądzasz-… – zapytał. Nastała bardzo ciężka chwila. Wszyscy obecni nie mieli najmniejszej wątpliwości, iż jeśli Müller da odpowiedź twierdzącą, nastąpi niechybnie coś strasznego i niesłychanego w dziejach wojskowych. Wszystkie ręce spoczęły na rękojeściach rapierów. Sadowski obnażył nawet swój zupełnie. Lecz w tej chwili oficerowie ujrzeli przez okna, iż podwórzec zaroił się od polskich jezdców. Prawdopodobnie przybywali oni także z wieściami o Kuklinowskim, wszelako w razie zajścia, stanęliby niechybnie po stronie Zbrożka. Widział ich Müller, a lubo bladość wściekłości wystąpiła mu na twarz, jednak pohamował się i udając, że nie spostrzega nic wyzywającego w postępowaniu Zbrożka, odparł głosem, który starał się uczynić naturalnym: – Opowiedz nam wasza mość szczegółowo, jak się to stało- Zbrożek stał jeszcze czas jakiś z rozdętemi nozdrzami, lecz opamiętał się także, a przytem myśl jego zwróciła się w inną stronę, gdyż towarzysze, którzy właśnie nadjechali, weszli do izby. – Kuklinowski zamordowan! – powtarzali jeden za drugim. – Kuklinowski zabit! – Oddział jego rozprasza się! Żołnierze jego szaleją! – Pozwólcie panowie przyjść do słowa panu Zbrożkowi, który pierwszy przyniósł nowinę! – zawołał Müller. Po chwili uciszyło się i Zbrożek tak mówić począł: – Wiadomo panom, żem na ostatniej naradzie wyzwał Kuklinowskiego na kawalerski parol. Byłem admiratorem Kmicica, prawda, bo i wy, choć jego nieprzyjaciele, musicie przyznać, że nie lada kto mógł spełnić takie dzieło, jak owo rozsadzenie tej armaty. Odwagę i w nieprzyjacielu cenić należy, dlatego podałem mu rękę, ale on mi swej umknął i zdrajcą mnie nazwał. Więc pomyślałem sobie: niech Kuklinowski czyni z nim, co chce… Chodziło mi jeno o to, żeby, jeśli Kuklinowski postąpi sobie z nim przeciwnie rycerskiemu honorowi, niesława tego uczynku na wszystkich Polaków, a między innymi i na mnie, nie spadła. Dlategoto chciałem się koniecznie z Kuklinowskim bić, i dziś rano, wziąwszy dwóch towarzyszów, pojechałem do jego obozu. Przyjeżdżamy do kwatery… Powiadają: -Niemasz go!- Posyłam tu, niemasz go!… W kwaterze mówią, że i na noc wcale nie wracał, ale nie byli niespokojni, bo myśleli, że u waszej dostojności został. Aż jeden żołnierz powiada, że w nocy pojechał z Kmicicem w pole do stodółki, w której miał go przypiekać. Jadę do stodółki, wierzeje otwarte. Wchodzę, widzę, wisi nagie ciało na belce… Pomyślałem, że Kmicic, aż gdy oczy do mroku przywykły, patrzę, że trup jakiś chudy i kościsty, a tamten wyglądał jak Herkules… Dziwno mi było, żeby się mógł tak skurczyć przez jednę noc… Zbliżam się tuż – Kuklinowski! – Na belce- – spytał Müller. – Tak jest! Przeżegnałem się… Myślę: czary, omen, czy co… Dopiero jakem zobaczył trupy trzech żołnierzy, prawda stanęła przede mną jako żywa. Ten straszny człek pobił tamtych, tego powiesił i przypiekł pokatowsku, a sam uszedł! – Do szląskiej granicy niedaleko! – rzekł Sadowski. Nastała chwila milczenia. Wszelkie podejrzenie co do udziału Zbrożka zgasło w duszy Müllera. Lecz sam wypadek zmieszał go, przeraził i napełnił jakimś nieokreślonym niepokojem. Widział naokoło piętrzące się niebezpieczeństwa, a raczej groźne ich cienie, przeciw którym ani wiedział, jak walczyć; czuł, że otoczył go jakiś łańcuch niepomyślności. Pierwsze ogniwa leżały przed jego oczyma, lecz dalsze otaczał jeszcze mrok przyszłości. Opanowało go takie uczucie, jakby mieszkał w popękanym domu, który lada chwila mógł mu się zwalić na głowę. Niepewność przygniotła go nieznośnym ciężarem i pytał sam siebie, do czego ma rąk przyłożyć- Wtem Wrzeszczowicz uderzył się w czoło. – Na Boga! – rzekł. – Od wczoraj, jakem tego Kmicica ujrzał, wydawało mi się, że ja go kiedyś znałem. Teraz znów widzę przed sobą tę twarz, przypominam sobie dźwięk mowy. Musiałem go chyba spotkać na krótko i pociemku, wieczorem, ale mi po głowie chodzi… chodzi… Tu począł trzeć ręką czoło. – Co nam z tego- – rzekł Müller – nie skleisz, panie hrabio, armaty, choćbyś sobie przypomniał; nie wskrzesisz Kuklinowskiego! Tu zwrócił się do oficerów: – Komu wola, panowie, za mną na miejsce wypadku! Wszyscy chcieli jechać, bo wszystkich podniecała ciekawość. Podano więc konie i ruszyli rysią, a jenerał na czele. Zbliżywszy się do stodółki, ujrzeli kilkudziesięciu jezdców polskich, rozrzuconych naokoło owego zabudowania na drodze i po polu. – Coto za ludzie- – spytał Zbrożka Müller. – To muszą być Kuklinowskiego. Mówię waszej dostojności, że ta hołota poprostu poszalała… To rzekłszy, Zbrożek począł kiwać na jednego z jezdców. – Bywaj, bywaj! Żywo! Żołnierz podjechał. – Wy zpod Kuklinowskiego- – Tak jest! – A gdzie reszta pułku- – Rozbieżeli się. Mówią, że nie chcą dłużej służyć przeciw Jasnej Górze. – Co on mówił- – spytał Müller. Zbrożek wytłómaczył. – Spytaj go waść, dokąd poszli- – rzekł jenerał. Zbrożek powtórzył pytanie. – Nie wiadomo – odrzekł żołnierz. – Niektórzy poszli na Szlązk. Inni mówili, że samemu Kmicicowi idą służyć, bo takiego drugiego pułkownika niemasz ani między Polaki, ani między Szwedami. Müller, gdy Zbrożek znów mu wytłómaczył słowa żołnierza, zamyślił się. Rzeczywiście, tacy ludzie, jakich miał Kuklinowski, gotowi byli bez wahania przejść pod komendę Kmicica. Ale wówczas mogli się stać groźni, jeśli nie dla armii Müllera, to przynajmniej dla jego dowozów i komunikacyj. Fala niebezpieczeństw piętrzyła się coraz wyżej naokoło zaklętej fortecy. Zbrożkowi toż samo musiało przyjść do głowy, bo jakby odpowiadając na owe myśli Müllera, rzekł: – To pewna, że wszystko burzy się w całej Rzeczypospolitej. Niech jeno taki Kmicic krzyknie, a setki i tysiące go otoczą, zwłaszcza po tem, co uczynił. – I co wskóra- – pytał Müller. – Wasza dostojność niech zechce pamiętać, że ten człowiek do desperacyi przywiódł Chowańskiego, a Chowański miał, licząc z Kozakami, sześć razy tyle ludzi, co my… Ani jeden transport nie przyjdzie nam bez jego pozwolenia, a folwarki poniszczone i zaczyna nam być głodno. Prócz tego Kmicic może się połączyć z Żegockim i Kuleszą, wówczas kilka tysięcy szabel będzie miał na zawołanie. To ciężki człowiek i może stać się molestissimus. – A waszmość pewien jesteś swoich żołnierzy- – Więcej, niż siebie samego! – odpowiedział z szorstką otwartością Zbrożek. – Jakto więcej- – Bo, mówiąc prawdę, dość mamy wszyscy tego oblężenia! – Ufam, że ono wkrótce się skończy. – Tylko pytanie: jak- Zresztą, wziąć tę twierdzę jest teraz taką samą klęską, jak od niej odstąpić. Tymczasem dojechali do stodółki. Müller zsiadł z konia, za nim wszyscy oficerowie i weszli do wnętrza. Kuklinowskiego zdjęli już żołnierze z belki i okrywszy kilimkiem, położyli nawznak na resztkach słomy. Trzy ciała żołnierskie leżały wpodle, ułożone równo obok siebie. – Tych pomordowano nożami – szepnął Zbrożek. – A Kuklinowski- – Na Kuklinowskim ran niemasz, jeno bok ma spieczony i osmalone wąsy. Musiał zmarznąć, albo zatchnął się, bo własną czapkę dotychczas w zębach trzyma. – Odkryć go! Żołnierz podniósł róg kilimka i okazała się twarz straszna, nabrzmiała, z wytrzeszczonemi oczyma. Na resztkach osmalonych wąsów sople powstałe ze zlodowaciałego oddechu pomieszały się z kopciem i utworzyły jakby kły sterczące z ust. Twarz to była tak ohydna, że Müller, lubo przyzwyczajony do wszelkiego rodzaju okropności, wzdrygnął się i rzekł: – Zakryj coprędzej! Straszne! Straszne! Posępna cisza zapanowała w stodółce. – Pocośmy tu przyjechali- – pytał spluwając książe Heski – przez cały dzień nie tknę jedzenia. Nagle Müllera opanowało nadzwyczajne jakieś rozdrażnienie, graniczące prawie z obłędem. Twarz mu zsiniała, źrenice rozszerzyły się, zęby poczęły zgrzytać. Owładnęło go dzikie pragnienie krwi, zemsty nad kimkolwiek, więc zwróciwszy się do Zbrożka, zakrzyknął: – Gdzie ów żołnierz, który widział, że Kuklinowski był w stodółce- Dawajcie go! To musi być wspólnik! – Nie wiem, czyli ten żołnierz tu jeszcze jest – odrzekł Zbrożek. – Wszyscy ludzie Kuklinowskiego rozbiegli się, jak wyjarzmione byki. – To go łap! – zaryczał w furyi Müller. – To go wasza dostojność sam łap! – krzyknął z równą furyą Zbrożek. I znów straszliwy wybuch zawisnął, jakby na nici pajęczej, nad głowami Szwedów i Polaków. Ci ostatni poczęli się cisnąć do Zbrożka, ruszać groźnie wąsiskami i trzaskać w szable. Wtem gwar, echa strzałów i tętent kilku koni rozległ się na zewnątrz i do stodółki wpadł oficer szwedzkich rajtarów. – Jenerale! – krzyknął – wycieczka z klasztoru! Górnicy, kopiący minę, wybici do nogi! Oddział piechoty rozprószony. – Oszaleję! – wrzasnął Müller, chwytając się za włosy peruki – na koń! Po chwili mknęli wszyscy jak wicher ku klasztorowi, aż grudy śniegu sypały się jak grad zpod kopyt koni. Sto jazdy Sadowskiego, pod komendą jego brata, przyłączyło się do osoby Müllera i biegło w pomoc. Po drodze widzieli oddziały piechoty przerażone, uciekające w nieładzie i popłochu, tak bardzo upadły już serca niezrównanych zkądinąd żołnierzy szwedzkich. Opuszczano nawet szańce, którym żadne nie groziło niebezpieczeństwo. Kilkunastu stratowali pędzący oficerowie i rajtarzy. Dopadli wreszcie o staję od fortecy, lecz poto tylko, by na wzniesieniu, widnem jak na dłoni, ujrzeć wracających szczęśliwie do klasztoru napastników. Śpiewy, okrzyki radosne i śmiechy dochodziły od nich do uszu Müllera. Pojedyńczy przystawali nawet i grozili w stronę sztabu krwawemi szablami. Polacy, znajdujący się przy boku szwedzkiego jenerała, poznali samego Zamoyskiego, który osobiście przywodził tej wycieczce, a który teraz, dojrzawszy sztab, przystanął i kłaniał mu się z powagą czapką. Nie dziwota! Czuł się już bezpieczny, pod zasłoną dział fortecznych. Jakoż na wałach zadymiło i żelazne ptastwo kul przeleciało ze straszliwym świstem między oficerami. Kilku rajtarów zachwiało się na kulbakach i jęk odpowiedział świstowi. – Pod ogniem jesteśmy, cofać się! – zakomenderował Sadowski. Zbrożek chwycił za cugle Müllerowego konia. – Jenerale, cofamy się! Tu śmierć! Müller był jakby otrętwiały, nie odrzekł ni słowa, pozwolił wywieść się z promienia pocisków. Wróciwszy do swej kwatery, zamknął się w niej i cały dzień nie chciał nikogo widzieć. Rozmyślał zapewne o swej sławie Poliocertesa. Tymczasem Wrzeszczowicz wziął w ręce całą władzę i z niezmierną energią począł czynić przygotowania do szturmu. Sypano nowe szańce, żołnierze łamali w dalszym ciągu po górnikach skałę dla założenia miny. Ruch gorączkowy trwał w całym obozie szwedzkim; zdawało się, że nowy duch wstąpił w oblegających lub że im świeże posiłki przybyły. W kilka dni później wieść gruchnęła po obozie szwedzkim i sprzymierzonym polskim, że kopacze znaleźli przechód podziemny, idący pod sam kościoł i klasztor i że tylko od dobrej woli jenerała zależy wysadzić całą twierdzę w powietrze. Radość niezmierna ogarnęła znużonych mrozami, głodem i bezowocną pracą żołnierzy. Okrzyki: -Mamy Częstochowę!…. Wysadzimy ten kurnik!- – przebiegały z ust do ust. Rozpoczęły się uczty i pijatyka. Wrzeszczowicz był wszędzie, zachęcał żołnierzy, utrzymywał w wierze, potwierdzał sto razy dziennie wieść o znalezieniu przechodu, podniecał uczty i hulatyki. Echa tej radości doszły nakoniec i do twierdzy. Wiadomość o minach już założonych i gotowych do wybuchu rozbiegła się z szybkością błyskawicy z jednego końca wałów na drugi. Najodważniejsi nawet zlękli się. Niewiasty z płaczem poczęły oblegać mieszkanie przeora, wyciągać ku niemu dzieci, gdy ukazywał się na chwilę i wołać: – Nie gub. niewinnych!… Krew ich spadnie na ciebie!… Im kto większym był tchórzem, z tem większą odwagą nacierał teraz na księdza Kordeckiego, by nie narażał na zgubę świętego miejsca, stolicy Najświętszej Panny. Nastały tak ciężkie chwile i tak bolesne dla nieugiętej duszy owego bohatera w habicie, jakich nigdy dotąd nie bywało. Szczęściem, że i Szwedzi zaniechali szturmów, aby tem dowodniej okazać oblężonym, że już nie potrzebują ni kul, ni armat, że dość im jednę nitkę prochową zapalić. Lecz dla tych samych powodów przerażenie rosło w klasztorze. W czasie głuchych nocy, niektórym najtchórzliwszym wydawało się, że słyszą już pod ziemią jakieś szmery, jakieś ruchy, że Szwedzi są już pod samym klasztorem. Upadła wreszcie na duchu i znaczna część zakonników. Ci, z ojcem Stradomskim na czele, udali się do przeora, by niezwłocznie rokowania o poddanie się rozpoczął. Z nimi razem poszła większość żołnierzy i kilku szlachty. Wówczas ksiądz Kordecki wyszedł na podwórze, a gdy tłum otoczył go ściśniętem kołem, tak mówić począł: – -Zali nie przysięgliśmy sobie, że do ostatniej kropli krwi bronić świętego przybytku będziemy- Zaprawdę, powiadam wam, jeżeli prochy nas wyrzucą, to tylko liche ciała nasze, tylko doczesne zwłoki opadną z powrotem na ziemię, a dusze już nie wrócą… -… Niebo otworzy się nad niemi i tam wejdą w wesele, w szczęśliwość, jako morze bez granic. Tam Jezus Chrystus je przyjmie i ta Matka Najświętsza, i wyjdzie przeciw nich, a one jako pszczoły złote siędą na Jej płaszczu i w światłości się zanurzą i w oblicze Boga patrzeć będą-… Tu blask tej światłości zaświtał na twarzy jego, oczy natchnione wzniósł w górę i mówił dalej z powagą i spokojem zaziemskim: – -Panie, który światami rządzisz, Ty patrzysz w serce moje i wiesz, że nie kłamię temu ludowi, mówiąc, iż gdybym własnej szczęśliwości tylko pragnął, tedybym ręce wyciągnął ku Tobie i wołałbym z głębi duszy mojej: -Panie! spraw, aby te prochy były, aby wybuchły, bo w takiej śmierci jest odkupienie win i grzechów, bo jest odpoczynek wieczny, a sługa Twój znużon i spracowan już bardzo… I któżby nie chciał takiej nagrody za śmierć bez męki, jako mgnienie oka krótką, jako błyskawica na niebie przemijającą, po której wieczność niezmienna, szczęście nieprzebrane, radość bez końca!… -Lecz Ty mi kazałeś strzec przybytku Twego, więc mi odejść niewolno; Tyś mnie na straży postawił, więc wlałeś we mnie moc Twoję i wiem to, Panie, i widzę i czuję, że choćby złość nieprzyjacielska aż pod ów kościoł dotarła, choćby wszystkie prochy i niszczące saletry pod nim złożono, dośćby mi było je przeżegnać, ażeby nie wybuchły-… Tu zwrócił się do zgromadzonych i tak mówił dalej: – Bog mi dał tę moc, lecz wy zdejmijcie strach z serc waszych! Duch mój przenika ziemię i powiada wam: Kłamią nieprzyjaciele wasi i niema prochowych smoków pod kościołem!… Wy, ludzie trwożliwych serc, wy, w których przestrach wiarę potłumił, nie zasłużyliście na to, by dziś jeszcze wejść do królestwa łaski i odpocznienia – więc niemasz prochów pod stopami waszemi! Bóg chce ocalić ten przybytek, aby jako arka Noego, unosił się nad potopem klęsk i niedoli, więc w imię Boga, po raz trzeci powiadam wam, niemasz prochów pod kościołem! A gdy w Jego imieniu mówię, kto będzie śmiał mi przeczyć, kto wątpić się jeszcze odważy-… To rzekłszy, umilkł i patrzył na tłum zakonników, szlachty i żołnierzy. Lecz taka była niezachwiana wiara, pewność i siła w jego głosie, że oni milczeli także i nikt nie wystąpił. Przeciwnie, otucha zaczęła wstępować w serca, aż nakoniec jeden z żołnierzy, chłop prosty, rzekł: – Bądź pochwalone Imię Pańskie!… Od trzech dni mówią, iż mogą fortecę wysadzić, czemuż nie wysadzają- – Chwała Najświętszej Pannie! Czemu nie wysadzają- – powtórzyło kilkanaście głosów. Wtem uczynił się dziwny znak. Oto nagle naokół rozległ się szum skrzydeł i całe stada zimowych ptaszyn pojawiły się na podwórzu fortecznem i coraz nowe nadlatywały z okolicznych ogłodzonych folwarków: więc szare śmieciuszki, trznadle o złotej piersi, ubogie wróble, zielone sikorki, krasne gile, poobsiadały załamania dachów, węgły, odrzwia, gzymsy kościelne; inne kręciły się różnobarwnym wieńcem nad głową księdza, furkając skrzydełkami, świegocąc żałośnie, jakoby o jałmużnę prosiły i nic nie obawiając się ludzi. Zdumieli się na ten widok obecni, a ksiądz Kordecki modlił się przez chwilę, wreszcie rzekł: – Oto ptaszkowie leśni pod opiekę tej Matki Bożej się udają, a wy zwątpiliście o jej mocy- Otucha i nadzieja wróciły już do serc, zakonnicy, bijąc się w piersi, udali się do kościoła, a żołnierze na mury. Niewiasty wyszły sypać ziarno ptaszętom, które poczęły dziobać je chciwie. Wszyscy tłómaczyli pojawienie się owych drobnych leśnych mieszkańców sobie na pomyślność, nieprzyjacielowi na szkodę. – Srogie śniegi muszą leżeć, gdy owe ptaszyny już i na wystrzały i na huk armatni nie uważają, jeno do zabudowań się cisną – mówili żołnierze. – A czemuto od Szwedów do nas uciekają- – Bo i najlichsze stworzenie ma ten dowcip, że nieprzyjaciela od swojego odróżni. – Nie może to być: – odrzekł inny żołnierz – przecie i w szwedzkim obozie są Polacy, ale to znaczy, że tam już głodno być musi i obroków dla koni wcale brakuje. – Znaczy to jeszcze lepiej, – mówił trzeci – bo pokazuje się, że co prawią o tych prochach, to wierutne łgarstwo. – Jakżeto- – spytali wszyscy naraz. – Starzy ludzie powiadają, – odrzekł żołnierz – że niech jeno jaki dom ma się zawalić, zaraz jaskółki i wróblowie, gniazda wiosną pod dachem mający, wyprowadzają się precz na dwa i trzy dni przed tem; taki każda bestya ma rozum, że najprzód wie o niebezpieczeństwie. Owóż, gdyby pod klasztorem były prochy, toby te ptaki tu nie przyleciały. – Prawdali to- – Jako amen w pacierzu! – Chwała Najświętszej Pannie! Źle tedy ze Szwedami! W tej chwili głos trąbki dał się słyszeć przy południowo-zachodniej bramie; wszyscy pobiegli patrzeć, kto przybywa- Byłto trębacz szwedzki, który przywiózł list z obozu. Zakonnicy zgromadzili się zaraz w definitoryum. List był od Wrzeszczowicza i oznajmiał, iż jeśli twierdza nie podda się do jutra, zostanie w powietrze wysadzona. Lecz ci nawet, którzy poprzednio upadli pod brzemieniem bojaźni, nie uwierzyli teraz temu wezwaniu. – Próżne to strachy! – wołali razem księża i szlachta. – Napiszmy im tedy, żeby nas nie żałowali. Niech wysadzają! I istotnie odpisano w ten sposób. Tymczasem żołnierze, którzy zgromadzili się przy trębaczu, odpowiadali również śmiechem na jego ostrzeżenia: – Dobrze! – mówili mu. – Czemu macie nas szczędzić- Prędzej pójdziem do nieba! Ten zaś, który wręczał posłańcowi list z odpowiedzią, rzekł mu: – Nie traćcie próżno słów i czasu!… Samych was nędza gryzie, a nam, chwała Bogu, na niczem nie zbywa. Ptaki nawet od was uciekają. W ten sposób spełzł na niczem ostatni fortel Wrzeszczowicza. A gdy upłynął jeszcze dzień, okazało się zupełnie dowodnie, jak czczemi były obawy oblężonych i spokój powrócił w klasztorze. Nazajutrz zacny mieszczanin częstochowski, Jacek Brzuchański, podrzucił znowu list ostrzegający o szturmie, lecz zarazem o wyruszeniu Jana Kazimierza ze Szlązka i o powstaniu całej Rzeczypospolitej przeciw Szwedom. Zresztą miał to być, według wieści krążących za murami, szturm ostatni. Brzuchański podrzucił list wraz z workiem ryb dla księży na wilią, a zbliżył się do murów przebrany za szwedzkiego żołnierza. Na nieszczęście, poznano go i schwytano. Müller kazał go rozciągnąć na torturach; lecz starzec miał w czasie mąk widzenia niebieskie i uśmiechał się słodko, jak dziecię, a zamiast bólu malowała się na jego twarzy niewysłowiona radość. Jenerał sam był obecny przy katuszy, jednakże zeznań żadnych z męczennika nie wydobył; wydobył tylko rozpaczliwe przekonanie, że tych ludzi nic nie zachwieje, nic ich nie złamie i zniechęcił się do reszty. Tymczasem nadeszła stara żebraczka Kostucha z listem od księdza Kordeckiego, proszącym pokornie, by zawieszono szturm na czas nabożeństwa w dniu Bożego Narodzenia. Straże i oficerowie przyjęli żebraczkę ze śmiechami i z urąganiem z takiego posła, lecz ona wręcz im odrzekła: – Nikt inny nie chciał pójść, bo wy posłów jako zbóje traktujecie, a ja się za kawałek chleba podjęła… Niedługo mi już na świecie, więc się was nie boję, a jeśli nie wierzycie, to macie mnie w ręku. Lecz nie uczyniono jej nic złego. Co więcej, Müller pragnąc raz jeszcze drogi zgody próbować, przystał na żądanie przeora; przyjął nawet okup za niedomęczonego Jacka Brzuchańskiego; odesłał za jedną drogą i owę część srebra, znalezionego przez pachołków szwedzkich. To ostatnie uczynił na złość Wrzeszczowiczowi, który po chybionym fortelu z minami w nową popadł niełaskę. Przyszedł wreszcie wieczór wigilijny. O pierwszej gwiaździe zamigotały światła i światełka w całej fortecy. Noc była spokojna, mroźna, lecz pogodna. Szwedzcy żołnierze, kostniejąc z zimna na szańcach, spoglądali z dołu na czarne mury niedostępnej fortecy i na myśl przychodziły im ciepłe, mchami utkane chaty skandynawskie, żony, dzieci, choinowe drzewka, płonące od świeczek i niejedna żelazna pierś wezbrała westchnieniem, żalem, tęsknotą, rozpaczą. A w twierdzy przy stołach, okrytych sianem, oblężeni łamali się opłatkami. Cicha radość płonęła na wszystkich twarzach, bo każdy miał przeczucie, pewność prawie, że czasy niedoli miną uż rychło. – Jutro szturm jeszcze, ale to już ostatni – powtarzali sobie księża i żołnierze. – Komu Bóg śmierć zapisze, niech dziękuje, że przedtem nabożeństwa zażyć mu pozwoli i tem pewniej bramy niebieskie mu otworzy, bo kto w dzień Bożego Narodzenia za wiarę zginie, ten do chwały przyjęty być musi. Życzyli sobie tedy wzajem pomyślności, długich lat lub niebieskiej korony i taka ulga spadła na wszystkie serca, jakby już bieda minęła. A było przy przeorze jedno krzesło próżne, przed niem stał talerz, na którym bielała paczka opłatków, niebieską wstążeczką obwiązana. Gdy wszyscy zasiedli, owego zaś miejsca nikt nie zajął, pan miecznik rzekł: – Widzę, ojcze wielebny, że starym zwyczajem i dla zagórskich panów miejsce gotowe- – Nie dla zagórskich to panów, – odrzekł ksiądz Augustyn – ale dla wspomnienia owego młodzieniaszka, któregośmy jak syna wszyscy kochali, a którego dusza patrzy teraz z uciechą na nas, żeśmy pamięć wdzięczną o nim zachowali. – Dla Boga, – rzekł miecznik sieradzki – lepiej teraz jemu, niż nam! Słuszną winniśmy mu wdzięczność! Ksiądz Kordecki miał łzy w oczach, a pan Czarniecki ozwał się: – O mniejszych w kronikach piszą. Jeśli mi Bóg życia pozwoli, a ktokolwiek spyta mnie później, który był między wami żołnierz starożytnym bohaterom równy, powiem: Babinicz. – On się nie nazywał Babinicz – odrzekł ksiądz Kordecki. – Jakto, nie nazywał się Babinicz- – Oddawna wiedziałem jego prawdziwe nazwisko, ale pod tajemnicą spowiedzi… I dopiero, wychodząc przeciw owej kolubrynie, rzekł mi: -Jeśli zginę, niechajże wiedzą, ktom jest, ażeby uczciwa sława przy mojem nazwisku została i dawne grzechy starła.- Poszedł, zginął, więc teraz mogę waćpanom powiedzieć: to był Kmicic! – Ów litewski przesławny Kmicic-! – zakrzyknął, porwawszy się za czuprynę, pan Czarniecki. – Tak jest! Tak łaska boża zmienia serca! – Dla Boga! Teraz rozumiem, że on się podjął tej wyprawy! Teraz rozumiem, zkąd się taka fantazya w nim brała, zkąd ta odwaga, którą wszystkich przewyższał! Kmicic, Kmicic! ów straszny Kmicic, którego Litwa sławi! – Inaczej go odtąd sławić będzie, nietylko Litwa, ale cała Rzeczpospolita. – Onto nas pierwszy ostrzegł przed Wrzeszczowiczem! – Z jegoto przyczyny bramyśmy dość wcześnie zamknęli i przygotowania uczynili! – On pierwszego Szweda z łuku ustrzelił. – A ilu ich z armat napsuł! A de Fossisa kto położył- – A owa kolubryna! Jeśli nam nie strach jutrzejszego szturmu, któżto sprawił- – Niechże każdy z czcią wspomina i wysławia gdzie może imię jego, ażeby sprawiedliwość się stała – rzekł ksiądz Kordecki – a teraz: wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie! – A światłość wiekuista niechaj mu świeci! – odpowiedział jeden chór głosów. Lecz pan Czarniecki długo nie mógł się uspokoić i myśl jego ustawicznie zwracała się do Kmicica: – To mówię waszmościom – rzekł – było w nim coś takiego, że choć jak prosty żołnierz służył, zaraz komenda sama mu do rąk właziła. Aż mi dziwno było, że ludzie mimowoli słuchali takiego młodzika… W rzeczy, na onej baszcie on komenderował i ja sam go słuchałem. Gdybym to choć był wiedział, że to Kmicic! – Wszelako dziwno mi to, – rzekł pan miecznik sieradzki – że Szwedzi nie pochwalili się jego śmiercią. Ksiądz Kordecki westchnął. – Musiały go prochy na miejscu rozerwać! – Dałbym sobie rękę uciąć, żeby żył! – krzyknął pan Czarniecki. – Ale żeby taki Kmicic pozwolił się prochom wysadzić!… – Dał swoje życie za nasze! – odrzekł ksiądz Kordecki. – To pewno, – odpowiedział miecznik – że gdyby ta kolubryna leżała jeszcze na szańcu, nie myślałbym tak wesoło o jutrze. – Jutro Bóg nam da nowe zwycięstwo! – rzekł ksiądz Kordecki – albowiem Arka Noego nie może zatonąć w potopie! Tak oni ze sobą rozmawiali przy wilii, a potem porozchodzili się, zakonnicy do kościoła, żołnierze na cichy postój i strażowanie przy bramach i murach. Lecz wielka czujność była zbyteczna; i w szwedzkim obozie panowała niezamącona spokojność. Sami oni oddali się spoczynkowi i rozmyślaniom, bo i dla nich zbliżało się najuroczystsze ze świąt. Noc była także uroczysta. Roje gwiazd świeciły na niebie, mieniąc się różowo i błękitno. Blask księżyca barwił na zielono całuny śnieżne, rozciągnięte między fortecą a nieprzyjacielskim obozem. Wiatr nie wiał i taka była cisza, jakiej od początku oblężenia pod tym klasztorem nie bywało. O północy żołnierze szwedzcy usłyszeli płynące łagodnie z wyniosłości tony organów, potem głosy ludzkie dołączyły się do nich, potem dźwięki dzwonów i dzwonków. Wesele, otucha i wielki spokój były w tych dźwiękach i tem większe zwątpienie, tem większe uczucie niemocy ścisnęło serca szwedzkie. Żołnierze polscy zpod komendy Zbrożka i Kalińskiego, nie pytając o pozwolenie, podeszli pod same mury. Nie puszczono ich do środka, w obawie jakowej zasadzki, którą noc mogła ułatwić, lecz pozwolono stać blisko przy murach. Oni też zebrali się całą gromadą. Jedni poklękali na śniegu, inni kiwali żałośnie głowami, wzdychając nad własną dolą, albo bili się w piersi, ślubując sobie poprawę, a wszyscy słuchali z rozkoszą i ze łzami w oczach muzyki i pieśni, wedle starożytnego zwyczaju śpiewanych. Tymczasem, strażnicy na murach, którzy nie mogli być w kościele, chcąc sobie owę stratę wynagrodzić, poczęli także śpiewać i wkrótce rozlegała się po całym okręgu murów kolęda:
W żłobie leży, Któż pobieży Kolędować małemu…
Nazajutrz po południu huk dział zgłuszył nanowo wszystkie inne odgłosy. Szańce, ile ich było, zadymiły naraz, ziemia drżała w posadach; leciały postaremu na dach kościelny ciężkie faskule i bomby i granaty i pochodnie w rury oprawne, lejące deszcz roztopionego ołowiu i pochodnie bez oprawy i sznury i szmaty. Nigdy huk nie był tak nieustający, nigdy dotąd taka fala ognia i żelaza nie zwaliła się na klasztor, lecz między działami szwedzkiemi nie było owej kolubryny, która sama jedna mogła pokruszyć mur i wyłomy potrzebne do ataku uczynić. Zresztą oblężeni tak już przywykli do ognia, tak każdy wiedział, co mu czynić należy, że bez komendy obrona szła zwykłym trybem. Na ogień odpowiadano ogniem, na pocisk, pociskiem, jeno wymierzonym trafniej, bo spokojniej. Pod wieczór wyjechał Müller, aby przy ostatnich błyskach zachodzącego słońca skutki obejrzeć i wzrok jego padł na wieżę, rysującą się spokojnie na tle błękitu. – Ten klasztor wieki wieków stać będzie! – zakrzyknął w uniesieniu. – Amen! – odpowiedział spokojnie Zbrożek. Wieczorem zebrała się znów w jeneralnej kwaterze narada, jeszcze posępniejsza, niż zwykle. Zagaił ją sam Müller. – Szturm dzisiejszy – rzekł – żadnych nie przyniósł rezultatów. Prochy nasze się kończą; lud zmarniał w połowie, reszta zniechęcona, klęski nie zwycięstwa wygląda. Zapasów już nie mamy, posiłków nie możem się spodziewać. – A klasztor, jako pierwszego dnia oblężenia, nienaruszony stoi! – dodał Sadowski. – Co nam pozostaje- – Hańba… – Odebrałem rozkazy, – rzekł jenerał – bym prędzej kończył lub odstąpił i szedł do Prus. – Co nam pozostaje-… – powtórzył książe Heski. Wszystkie oczy zwróciły się na Wrzeszczowicza, ten zaś rzekł: – Ratować honor! Śmiech krótki, urywany, podobniejszy do zgrzytu zębów, wydobył się z ust Müllera, którego Poliocertesem zwano. – Pan Wrzeszczowicz chce nas nauczyć, jak wskrzeszać zmarłych! – rzekł. Wrzeszczowicz udał, że nie słyszy. – Honor uratowali tylko polegli! – rzekł Sadowski. Müller począł tracić zimną krew: – I ten klasztor stoi tam jeszcze-… Ta Jasna Góra, ten kurnik–… I ja go nie zdobyłem-!… I my odstępujemy-… Czarylito, sen, czy mówię na jawie-… – Ten klasztor, ta Jasna Góra stoi tam jeszcze, – powtórzył słowo w słowo książe Heski – i my odstępujemy… pobici!… Nastała chwila milczenia; zdawało się, że wódz i jego podwładni znajdują jakąś dziką rozkosz w rozpamiętywaniu własnego upokorzenia i wstydu. Wtem Wrzeszczowicz głos zabrał i mówił zwolna i dobitnie: – Nieraz trafiało się – rzekł – we wszystkich wojnach, że oblężona forteca okupowała się oblegającym, a wówczas ci odchodzili jak zwyciężcy, bo kto składa okup, ten tem samem zwyciężonym się uznaje. Oficerowie, którzy z początku ze wzgardą i lekceważeniem słuchali słów mówiącego, teraz poczęli słuchać uważniej. – Niech ten klasztor złoży nam jakikolwiek okup, – mówił dalej Wrzeszczowicz – wówczas nikt nie powie, żeśmy go zdobyć nie mogli, jeno, żeśmy nie chcieli. – Ale czy oni się zgodzą- – spytał książe Heski. – Moję głowę w zakład stawię – odparł Weyhard – i więcej nad to: mój honor żołnierski! – Może to być! – rzekł nagle Sadowski. – Mamy dość tego oblężenia my, ale mają go dość i oni. Co wasza dostojność o tem myśli- Müller zwrócił się do Wrzeszczowicza. – Niejednę ciężką, cięższą niż kiedykolwiek w życiu chwilę przebyłem z przyczyny waszych rad, panie hrabio, jednak za tę ostatnią dziękuję i wdzięczność zachowam. Wszystkie piersi lżej odetchnęły. Rzeczywiście nie mogło już chodzić o nic innego, jak o wycofanie się z honorem. Nazajutrz, w dzień świętego Szczepana, oficerowie zgromadzili się co do jednego, aby wysłuchać odpowiedzi księdza Kordeckiego, na list Müllera, który obejmował propozycyą okupu, a był wysłany od rana. Przyszło długo czekać. Müller udawał wesołość, ale przymus był widoczny w jego twarzy. Nikt z oficerów nie mógł usiedzieć na miejscu. Wszystkie serca biły niespokojnie. Książe Heski i Sadowski stali pod oknem, rozmawiając zcicha. – Co waszmość myślisz- zgodzą się- – zapytał pierwszy. – Wszystko za tem mówi, że się zgodzą. Ktoby nie chciał pozbyć się tak straszliwego bądźcobądź niebezpieczeństwa za cenę kilkunastu tysięcy talarów, zwłaszcza, że mnisi światowych ambicyj i żołnierskich honorów nie mają, a przynajmniej mieć nie powinni. Boję się tylko, czy jenerał za wiele nie zażądał. – Ile zażądał- – Czterdzieści tysięcy talarów od mnichów, a dwadzieścia od szlachty. No! ale w najgorszym razie będą się chcieli potargować. – Ustępujmy, na Boga, ustępujmy! Gdybym wiedział, że nie mają pieniędzy, wolałbym im ze swoich pożyczyć, byle chociaż z pozorem honoru pozwolili nam odejść. – A ja powiem waszej ks. mości, że lubo tym razem uznaję radę Wrzeszczowicza za dobrą i wierzę w to, że się okupią, taka mnie gorączka trawi, że wolałbym dziesięć szturmów, niż to oczekiwanie. – Uf! masz waszmość słuszność. Ale ten Wrzeszczowicz jednak… może zajść wysoko… – Choćby na szubienicę. Rozmawiający nie odgadli. Hrabiego Weyharda Wrzeszczowicza czekał bowiem gorszy los nawet od szubienicy. Lecz tymczasem huk wystrzałów przerwał im dalszą rozmowę. – Coto- strzały z fortecy-! – krzyknął Müller. I zerwawszy się jak opętany, wybiegł z izby. Wybiegli za nim wszyscy i poczęli nasłuchiwać. Odgłos regularnych salw dochodził istotnie z fortecy. – Dla Boga! jakieto może mieć znaczenie-… Biją się w środku, czy co-! – wołał Müller – nie rozumiem! – Ja to waszej dostojności wytłómaczę: – rzekł Zbrożek – dziś święty Szczepan, imieniny panów Zamoyskich, ojca i syna, na ichto cześć strzelają. Wtem i okrzyki wiwatowe doszły z fortecy, a za niemi nowe salwy. – Dość mają prochów! – rzekł ponuro Müller. – To nowa dla nas wskazówka. Lecz los nie oszczędził mu i drugiej, bardziej bolesnej wskazówki. Oto żołnierze szwedzcy tak już byli zniechęceni i na duchu upadli, że na odgłos strzałów fortecznych, oddziały pilnujące najbliższych szańców, opuściły je w popłochu. Müller widział cały jeden regiment wybornych strzelców smalandzkich, który w zamieszaniu schronił się aż pod jego kwaterę; słyszał także, jak oficerowie powtarzali między sobą na ten widok: – Czas, czas, czas odstąpić! Lecz powoli uspokoiło się wszystko – jedno wrażenie pognębiające zostało. Wódz, a za nim podkomendni, weszli znów do izby i czekali, czekali niecierpliwie; nawet nieruchoma aż dotąd twarz Wrzeszczowicza zdradzała niepokój. Nakoniec brzęk ostróg rozległ się w sieni i wszedł trębacz, cały zarumieniony od mrozu, z wąsami okrytemi szronem oddechu. – Odpowiedź z klasztoru! – rzekł, oddając sporą paczkę obwiniętą w chustkę kolorową, związaną sznurkiem. Müllerowi drżały nieco ręce i wolał przeciąć sznurek puginałem, niż odwiązywać go zwolna. Kilkanaście par oczu utkwionych było nieruchomie w paczkę, oficerowie oddech wstrzymali. Jenerał odwinął jeden skład chusty, drugi, trzeci, i odwijał coraz śpieszniej, aż wreszcie na stół wypadła paczka opłatków. Wówczas pobladł i choć nikt nie potrzebował objaśnienia, co znajdowało się w chustce, rzekł: – Opłatki!… – Nic więcej- – spytał ktoś z tłumu. – Nic więcej! – odpowiedział jak echo jenerał. Nastała chwila milczenia, przerywana tylko głośnemi oddechami, czasem też rozległ się zgrzyt zębów, czasem trzaśnięcie rapierem. – Panie Wrzeszczowicz! – rzekł wreszcie Müller strasznym i złowrogim głosem. – Niema go już! – odpowiedział jeden z oficerów. I znów nastało milczenie. Natomiast w nocy zapanował ruch w całym obozie. Ledwie światła dzienne zagasły, słychać było głosy komendy, przebieganie znacznych oddziałów jazdy, odgłos regularnych kroków piechoty, rżenie koni, skrzyp wozów, głuchy turkot dział, zgrzytanie żelaztwa, dźwięk łańcuchów, szum, gwar i wrzenie. – Czy nowy szturm na jutro- – mówili strażnicy przy bramach. Lecz nie mogli nic widzieć, bo z wieczora niebo zawlokło się chmurami i począł padać śnieg obfity. Gęste jego płaty przesłaniały świat. Około piątej w nocy wszystkie odgłosy ucichły, lecz śnieg padał coraz gęstszy. Na murach i blankach wież utworzył nowe mury, nowe blanki. Pokrył cały klasztor i kościoł, jak gdyby go chciał ukryć przed wzrokiem najezdników, otulić i osłonić przed ognistemi pociskami. Nakoniec poczęło szarzeć i dzwonek ozwał się już na jutrznię, gdy żołnierze, strażujący przy południowej bramie, usłyszeli parskanie konia. Przed bramą stał chłop, cały zasypany śniegiem; za nim widać było na wjazdowej drodze niskie, małe sanki drewniane, zaprzężone w chudą i poszerszeniałą szkapę. Chłop począł -zabijać- ręce, przestępować z nogi na nogę i wołać: – Ludzie, a otwórzcie tam- – Kto żywie- – zapytano z murów. – Swój, ze Dzbowa!… Przywiozłem dobrodziejom zwierzynę. – A jakże cię to Szwedy puścili- – Jakie Szwedy- – Którzy kościoł oblegają. – Oho, nie masz już nijakich Szwedów! – Wszelki duch Boga chwali! Odeszli- – Juże za niemi i ślady zasypało! Wtem gromady łyczków i chłopów zaczerniały na drodze; jedni jechali konno, drudzy szli piechotą; były i niewiasty, a wszyscy zdaleka już wołać poczęli: – Niemasz Szwedów! niemasz! – Poszli do Wielunia! – Otwórzta tam bramy! Ni człeka w obozie! – Szwedzi odeszli! Szwedzi odeszli; – poczęto wołać na murach i wieść piorunem rozbiegła się w okrąg. Żołnierze dopadli dzwonów i uderzyli we wszystkie, jakby na alarm. Kto żył, wypadał z cel, mieszkań, z kościoła. Wieść brzmiała ciągle. Podwórzec zaroił się zakonnikami, szlachtą, żołnierstwem, niewiastami i dziećmi. Radosne okrzyki rozległy się dokoła. Jedni wypadali na mury, aby pusty obóz obejrzeć; inni wybuchali śmiechem lub szlochaniem. Niektórzy nie chcieli wierzyć jeszcze; lecz napływały coraz nowe gromady tak chłopstwa, jak i mieszczaństwa. Szli tedy z miasta Częstochowy i z wiosek okolicznych i z lasów pobliskich, gwarno, wesoło i ze śpiewaniem. Krzyżowały się coraz nowe wieści; każdy widział odchodzących Szwedów i opowiadał, dokąd odchodzili. W kilka godzin później pełno było ludzi na pochyłości i na dole pod górą. Bramy klasztoru otwarły się szeroko, jako zwyczajnie bywały przed wojną otwarte; jeno wszystkie dzwony biły, biły, biły… a owe głosy tryumfu leciały w dal i słyszała je cała Rzeczpospolita. Śnieg zasypywał ciągle ślady Szwedów. O południu dnia tego kościoł był tak nabity, że jako na brukowanych ulicach miejskich kamień leży jeden obok drugiego, tak tam głowa była przy głowie. Sam ksiądz Kordecki miał Mszę dziękczynną, a tłumom ludzkim zdawało się, że to biały anioł ją odprawia. I zdawało się także, że duszę wyśpiewa w tej wotywie lub że z dymami kadzideł uniesie się ku górze i rozwieje Bogu na chwałę. Huk dział nie wstrząsał już murów, ani szyb w oknach, nie zasypywał kurzawą ludu, nie przerywał modlitw, ani tej dziękczynnej pieśni, którą wśród uniesienia i płaczu powszechnego zaintonował święty przeor:
-Te Deum laudamus!-
Pozdrowienia dla prowadzących stronkę. Bardzo fajna strona.
Godna polecenia. Pozdrawiam!